Australia
Jadąc do Australii byliśmy przekonani, że na dziki ocean,
drzewa, ptaki i kwiaty będziemy czekać kilka miesięcy. Jednak,
jak się szybko przekonaliśmy, nie była to prawda. Choć
Sydney to największe miasto kontynentu, w którym mieszka około
czterech milionów ludzi, pozostaje w nim sporo miejsca dla przyrody.
To dzięki niej zamiast szarości betonu dominują tutaj różne
odcienie zieleni, barwy egzotycznych kwiatów i ptaków. Żyliśmy więc
wśród skrzeku papug, świstów dzierzbowronów i śmiechu kukabury,
pośród figowców, banksji, kuflików, grewilli, kaktusów, drzewiastych
paproci, sagowców, palm, akacji, a przede wszystkim eukaliptusów.
Wydaje się, że Sydney jest miastem tych drzew bardziej niż czegokolwiek.
Podobnie jak słońce, ptaki i owady, eukaliptusy zachwyciły nas
już pierwszego dnia. Wszystkie zielone, ale każdy inny. Australia jest
domem dla ponad siedmiuset gatunków tych drzew. Będąc laikiem,
trudno je rozróżnić. Niektóre, jak eukaliptus królewski, wysoki na
sto pięćdziesiąt metrów, są potężne i należą do najwyższych drzew
świata. Inne znowu przypominają karłowate limby. Wbrew pozorom
nie wszystkie mają, wydawałoby się, charakterystyczne długie, groszkowe,
łezkowate liście. Liście niektórych są krótkie, okrągłe, a jeszcze
innych – przypominają wręcz igliwie. W miejskim parku Royal Botanic
Gardens można się sporo nauczyć o tych drzewach. Spędzaliśmy
tu całe godziny oglądając liście i korę poszczególnych gatunków.
Naszym ulubieńcem stał się majestatyczny, pełen wdzięku i słońca,
wysoki i smukły eukaliptus o białej, gładkiej korze i długich, jasnych
liściach, Eucalyptus papuana, w Australii zwany „ghost gum”. Pierwszy
zobaczyliśmy przed naszym domem w Oyster Bay. Później, w drodze
przez kontynent, towarzyszył nam niemal wszędzie.
Jednak Sydney to nie tylko zieleń eukaliptusów i parków Royal
Botanic Gardens, Hyde Parku i Domain, ale również, a może przede
wszystkim, błękit. Błękit z reguły słonecznego nieba, rzek i oceanu.
Dzikich fal i spokojnej tafli zatok. Wody obmywającej piasek, skały,
kamienie i trawy. Wody, która jest źródłem chłodnego wiatru i słodkiej
ulgi.
Najbardziej znanym, najczęściej odwiedzanym i fotografowanym
miejscem, w którym spotykają się dwa dominujące kolory miasta,
miejscem, do którego skierowaliśmy nasze pierwsze kroki tuż po
przyjeździe, jest zatoka Port Jackson. To tu, na Bennelong Point, stoi
ikona Australii, Sydney Opera House, punkt pierwszy naszego zwiedzania,
a przed powrotem do kraju – ostatnie z żegnanych miejsc.
Punkt pierwszy – bo był to właściwie jedyny znany punkt odniesienia,
który mógł uświadomić nam miejsce, w którym się znaleźliśmy.
Wtedy, za tym pierwszym razem, oglądaliśmy ją w pełnym słońcu.
Białe kopuły odpływające z wodą Port Jackson jak pełne wiatru żagle
jachtów, kołysanych falami zatoki. Podobne też do korony palm,
wydawały się wpatrywać w aleję wysokich drzew po drugiej stronie
Sydney Cove i łączący południową i północną część miasta most Harbour
Bridge, Most Portowy, popularnie nazywany „Wieszakiem”. Refleksy
południowego słońca tańczyły na łukach i sklepieniach, czyniąc
z budynku perłę, która skrzy się na tle błękitu nieba i oceanu.
Konstrukcja, choć potężna, wydawała się lekka. Spotkanie czegoś tak
znanego, ale tylko z książek, telewizji, może opowiadań, a tym bardziej
tak odległego, jak Opera w Sydney, było źródłem miłego uczucia,
radosnego, ale dziwnego. Nasz świat znów trochę się skurczył,
a jednocześnie poszerzył.
Pierwszy ukłon w stronę Opery potraktowaliśmy jak symboliczne
powitanie nowego kraju; ziemi, od której miały zależeć nasze kolejne
miesiące, nasz kolejny etap życia, a która już pierwszego dnia wydała
nam się bardzo przyjazna. To pierwsze wrażenie nigdy nas nie zawiodło
i chyba dlatego właśnie pożegnanie Australii zakończyliśmy przy
Operze, tym razem nieco uśpionej, jakby okrytej rozgwieżdżonym
niebem.
Do Opery wracaliśmy często. Jej budynek rzeczywiście czymś ujmuje.
Podjęty już w roku 1959 wysiłek wzniesienia tej konstrukcji
był mozolny, lecz z pewnością opłacalny. Czternastoletniego okresu
budowy i kilkakrotnie przekraczających początkowy budżet ponad
stu milionów dolarów australijskich, jakie pochłonął projekt, nie
przewidział nawet sam architekt, Duńczyk Jørn Utzon. Mimo kontrowersji,
jakie budziła budowa wśród mieszkańców miasta, mimo
sprzeciwów i protestów dziś chyba wszyscy są zadowoleni i dumni
z efektu. Oczywiście to nie sam urok konstrukcji stanowi o sławie
Opery. Cztery audytoria, w których co roku odbywa się ponad trzy
tysiące przedstawień, koncertów i projekcji filmowych. Corocznie
półtora miliona widzów. Dwa razy wpisaliśmy się również na tę listę.
Bo jakże to – będąc w Sydney, nie być w Operze? Wybraliśmy się więc
na koncert i do teatru. Bilety nie kosztowały nas nawet trzydziestu
dolarów.
Prócz samej Opery miejscem w Sydney zawsze tłocznym, obleganym
przez turystów i mieszkańców miasta jest nabrzeże Circular
Quay, promenada łącząca Operę z Mostem Portowym, a jednocześnie
deptak i przystań promowa, skąd żółto-zielone stateczki, niskie
wodne tramwaje i motorowe taksówki odpływają do Manly, Watsons
Bay, Taronga Park Zoo, Mosman i innych bardziej odległych dzielnic.
Miejsce, które turyści kochają. Z pewnością za to, że widać stąd
Operę. Z pewnością za to, że widać stąd Harbour Bridge. I za to, że
dzięki tym dwóm atrakcjom jest tu kolorowo i wesoło, szczególnie
podczas sobotnich pchlich targów, występów aborygeńskich muzyków
i filipińskich akrobatów. To miłe miejsce dla tych, którzy są tu
na wakacjach i dla tych, którzy spędzają tu tylko przerwę na lunch.
Trzeba dodać, że w tym czasie Sydney było dodatkowo ożywione
przez Igrzyska Olimpijskie. Brało w nich udział około dziesięciu
tysięcy zawodników ze stu dziewięćdziesięciu ośmiu państw. Dodatkowo
impreza przyciągnęła do miasta tłumy kibiców z całego świata.
Przez dwa tygodnie wszędzie powiewały zielone i żółte chorągiewki
oraz flagi państwowe. Nad głowami unosiły się balony. Budynki,
stacje metra i chodniki wyklejono portretami gwiazd australijskiego
sportu. W centralnych punktach umieszczono telebimy, na których
wyświetlano wydarzenia z Wioski Olimpijskiej. Wokół nich zawsze
było mnóstwo kibiców. Okrzyki nie tylko nie ustawały w nocy, ale
wraz z jej nadejściem wzmagały się. Często zmęczeni całodziennym
łażeniem po mieście przysiadaliśmy na ławkach, krawężnikach czy
nawet na ziemi, wtapiając się w barwny, rozbawiony tłum i kibicując
australijskim drużynom. Aż trafił nam się również jeden wyjąt20
kowo olimpijski dzień, kiedy to pojechaliśmy do Homebush Bay, do
Wioski Olimpijskiej, i spędziliśmy cały dzień na Stadionie Australia.
Pierwszy raz na Olimpiadzie, pierwszy raz na tak wielkim stadionie.
Samo siedzenie kilkanaście metrów pod zniczem sprawiało, że ciarki
nam biegły po plecach.
Pierwszego października skończyła się Olimpiada. Wyjechały tłumy.
Zniknęły telebimy i plakaty. Wolontariusze, którzy kierowali do
stacji metra, rozdawali plany miasta i uśmiechali się do wszystkich
szeroko, powrócili do swoich codziennych zajęć. Skończyły się imprezy
i koncerty. W nocy nie zapalały się już kolorowe neony, a przynajmniej
nie wszędzie. Miasto wyglądało, jakby wymarło. Ale tak naprawdę
dochodziło do siebie. Jednak błękit i zieleń wciąż były takie
same. Dla nas koniec Olimpiady zbiegł się z rozpoczęciem nowego
etapu życia w Sydney. Poznaliśmy już większość atrakcji miasta, znaleźliśmy
już pracę i ostateczne mieszkanie. Powoli z turystów przekształcaliśmy
się w mieszkańców. Z czasem zaczęliśmy poddawać
się rutynie porannego wstawania, dojazdu do pracy i w końcu jej
samej. Teraz nadszedł czas na zaprzyjaźnienie się z biznesową częścią
miasta, Central Business District, w której spędzaliśmy większą
część dnia.
Pracowaliśmy dziesięć minut drogi od siebie. Paweł przy trzystumetrowej
wieży Centrepoint, ja – bliżej zatoki, na Martin Place.
Pod ręką mieliśmy Hyde Park i Royal Botanic Gardens, gdzie często
jedliśmy lunch na trawie. Przerwa na lunch była zdecydowanie najprzyjemniejszą
częścią pracy, jednak pozostałe siedem godzin też nie
było złe.
Paweł pracował w jednostce zajmującą się finansami osób starszych
i niepełnosprawnych. Jego najlepszym kolegą stał się Cornelius
– starszy pan pochodzący z Hong Kongu i ćwiczący tai chi. Podobno
ćwiczył nawet z samym Bruce’em Lee. Praca Pawła toczyła się swoim
tempem i nikt nikogo nie stresował. No worries.
Podobnie było u mnie, to znaczy w Minter Ellison, olbrzymiej
kancelarii, w której wykonywałam różne, raczej mało interesujące
zadania, jak sortowanie dokumentów, uzupełnianie baz danych czy
przepisywanie tekstów. Nie było jednak nudno. Pracę urozmaicali
ludzie: Anglicy, Irlandczycy i Kanadyjczycy, ci wszyscy przychodzący
i odchodzący tułacze, dla których praca w Minter Ellison była jedynie
chwilowym źródłem utrzymania i oszczędności, koniecznością, która
miała umożliwić realizację prawdziwych celów: podróży.
I tak żyliśmy sobie spokojnie. Razem dostawaliśmy do ręki prawie
osiemset dolarów tygodniowo, więc bez większego wysiłku mogliśmy
się utrzymać i oszczędzać na zaplanowany na styczeń wyjazd.
Po lunchu i po pracy, a na początku często także i w weekendy poznawaliśmy
nowe części miasta. Robiliśmy spacery do wschodnich
zatok: Wooloomooloo, Elizabeth i Watsons Bay. Zdeptaliśmy też
Chinatown. Dystans pomiędzy ratuszem, Operą, Parlamentem NSW
i Biblioteką Stanową skracał się z dnia na dzień. Siłą rzeczy, z czasem
miasto, na początku ekscytujące, przestało dostarczać tylu emocji.
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt