Babcia w Afryce
Ostatniego dnia mojego pobytu w parku, do swojej półmrocznej chaty zaciągnęli mnie wróżka i uzdrowiciel. Wyglądali, jakby mieli ponad siedemdziesiąt lat. Ich pomarszczone i chude twarze łagodził uśmiech, promieniujący głębokimi błyskami w oczach oraz łagodnością i spokojem. Patrzyłam na nich z fascynacją. Nie oczekiwałam wróżby, ale czułam, że nie mogę odmówić im spędzenia razem czasu. Siadłam więc na podłodze, na plecionej macie. Mężczyzna, ze skórzaną opaską i pióropuszem na głowie, zaczął grać na mbirze. Delikatny dźwięk tego instrumentu urzekł mnie natychmiast. Mbira nazywana jest też pianinem kciukowym. Trzyma się ją w ręku. Jest to nieduża, drewniana płyta, do której przymocowano w dwóch rzędach ponad dwadzieścia wąskich, żelaznych płytek. Paznokciami dwóch kciuków mężczyzna lekko je szarpał. Melodyjny dźwięk wzmocnił się, gdy mężczyzna włożył instrument w kulistą tykwę. Wsłuchałam się, jakbym wchodziła w zaczarowany świat. W tym samym czasie starsza kobieta, wróżka, ubrana w lśniącą białą bluzkę, z kilkunastoma sznurami korali oraz amuletami, zaczęła przygotowywać się do sesji przepowiedni. Na jej głowie falował duży pióropusz, przytwierdzony do lamparciej, skórzanej przepaski. Rozpaliła gałązki pachnących ziół. Niebieskawy dymek i przyjemny zapach wypełnił wnętrze chaty. Uklękła tyłem do mnie. Zarzuciła na plecy ogromną skórę lamparcią. Zaczęła nucić monotonne, długie przyśpiewki. Wchodziła w trans. Lekko poruszała głową i ciałem. Czasem uderzała o glinianą podłogę pięknie wypolerowaną, hebanową laseczką. Zaczęła cicho rozmawiać, jakby z duchami, nieobecnymi we wnętrzu. Panował spokój i tajemniczość. Powoli mężczyzna zaczął mówić do mnie po angielsku.
– Wokół ciebie nie widać zła. Jesteś w długiej podróży. Wrócisz szczęśliwie do domu – wsłuchiwałam się w słowa uzdrowiciela, tłumaczącego bełkotliwe słowa wróżki.
To były tylko fragmenty jego długich wypowiedzi. Poczułam się spokojniejsza, silniejsza. Niewątpliwie moja wiara w siebie wzmocniła się bardzo. Gotowa byłam do wyruszenia w dalszą wędrówkę afrykańską. Wieczorny, ostatni samotny spacer po ruinach dawnego miasta wypełnił mnie całkowicie spokojem i ufnością do siebie i świata afrykańskiego. Przy złotawym zachodzie słońca snułam plany dalszej podróży, wzbogacona o bezcenną wiedzę o historii dużej części Afryki. Wyruszyłam o świcie następnego dnia. Miałam do przejścia parę kilometrów. Pracownicy przy wejściu serdecznie machali mi rękoma. Żegnałam się z nimi, z ptactwem, z małpami i całą atmosferą tego niezwykłego miejsca – Wielkiego Zimbabwe.
Na drodze natychmiast weszłam w zwykłą rzeczywistość życia wiejskiego. Rozgadane i roześmiane dzieciaki podążały do szkoły.
– Good morning! – radośnie pozdrawiały mnie, dumne, że mogą powiedzieć coś po angielsku.
Wkrótce, po godzinnym oczekiwaniu na autobus, urozmaiconym obżeraniem się lokalnymi owocami w towarzystwie wesołych wieśniaczek, sprzedających je przy drodze, odjechałam do Masvingo. Autobus był szczelnie wypełniony pasażerami. Ale serdeczność ludzi była ogromna. Troskliwie zrobili mi odrobinę stojącego miejsca. Po niecałej godzinie dotarliśmy do miasteczka. Kierowca nagle zatrzymał się, zatrąbił i pasażerowie kazali mi szybko wysiąść. Natychmiast zrozumiałam całą akcję. Po drugiej stronie drogi zatrzymał się autobus jadący do Harare. Oni wiedzieli, że tam jadę i dali znać kierowcy tamtego autobusu, aby poczekał na mnie. Pomogli mi zdjąć plecak z dachu i pobiegłam do blokującego ruch na szosie, czekającego na mnie pojazdu.
– Dziękuję! Żegnajcie! – uśmiechnięta, machałam ręką na pożegnanie, ujęta niezwykłą serdecznością i uprzejmością.
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt