Gujana
Spotkałem szczęśliwych Indian
37. GAFY
Pożegnawszy się z Leslie Barkerem, dziwnym człowiekiem, bo wychowawcą Indian, a tak ich surowo, rzekłbyś: wrogo, osądzającym — wróciłem do „quartier latin”, gdzie był sklepik spożywczy Paruimy. Towarzyszyli mi Paul i Leona. Minęła godzina dziesiąta, jednak słońce nie męczyło: byliśmy, jak przypuszczam, na wysokości Zakopanego. Leona miała szesnaście lub siedemnaście lat, ale była ogromnie rozwinięta, szeroka w ramionach, pasie i biodrach: kloc.
Daniel Rambrose, nauczyciel w „quartier latin”, sam sprzedawał i zawiadywał sklepem, otwartym w ciągu dnia na godzinę czy dwie. Nabyłem u niego sproszkowanego mleka, masła arachidowego, płatków owsianych, ovaltiny, cukru i sera. Wszystko produkty sprowadzane z Georgetown i srodze jarskie, a ponieważ nie dostałem sardynek ani mięsa w puszce i trzeba było udawać jarosza.
Dom gościnny, czyli Rest House, jak go tu nazywali, w którym miałem mieszkać, był solidnym, dwuizbowym, drewnianym budynkiem na wysokich palach, podobnym do innych chat zamożniejszych Indian, z tym tylko, że zamkniętym na kłódkę. Klucz do kłódki posiadał mrukliwy starzec imieniem David. Paul przekazał mu polecenie kierownika szkoły, by otworzył dla mnie drzwi domu, ale David tylko spojrzał na mnie spode łba i dalej strugał z drewna małe dziecinne czółenka. Zabawki były ubożuchną lichotą, a więc paruimska cepelia, tak samo jak inne na świecie, nie płodziła arcydzieł.
Dopiero po dobrym kwadransie David zechciał przerwać struganie i niechętnie, z ciężkim sercem, odszedł po klucz. Tymczasem dokoła mnie i domu gościnnego zebrało się sporo Indian, ciekawie spozierających na białego przybysza.
Jako adwentyści pozbyli się już od pokolenia nieśmiałości wobec Europejczyków, więc patrzyli na mnie jak na interesujący eksponat na wystawie. Podczas gdy ja siedziałem na schodach do mego domu i czekałem na powrót Davida, oni wyrażali między sobą swe poglądy o mnie z nie ukrywanym przekąsem, chociaż bez wyraźnej wrogości. Paul spełniał rzetelnie swą czterodolarową powinność: przekonywał ich do mnie, zachęcał i wyjaśniał, że diabeł, nawet biały diabeł, nie taki zły jak wygląda.
W pewnej chwili Paul oświadczył mi, że ludzie Paruimy pragną wiedzieć, dlaczego tu przyjechałem.
Chciałbym złowić kilkaset tutejszych motyli — odrzekłem.
— Do czego ci tyle motyli? — zainteresowali się Paul i ci wszyscy, którzy rozumieli język angielski.
Ciemnych, zacofanych dzikusów w takich wypadkach uspokajało się bujając ich, że motyle służyły do wyrobu lekarstw. Ale mieszkańcy Parujmy nie byli już dzikusami.
— Zbieram motyle dla szkół w Polsce — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Łowiłem już nad Amazonką, teraz chcę tutaj spróbować...
Ale prawdomówność w Paruimie jeszcze, czy już, nie popłacała: ludzie nie dali mi wiary, odnieśli się z nieufnością.
— Jak to: dla szkół?! — ogarnęło ich zdumienie. — Czemu przed nami ukrywasz prawdę? Czemu nie chcesz się przyznać, że z motyli robisz lekarstwa?
— Bo nie robię! — parsknąłem.
— Kilku tu przed tobą już łowiło motyle — zapewniali mnie z wyższością ludzi nie bitych w ciemię — a wszyscy mówili, że robią z motyli lekarstwa! A ty co? Czemu kręcisz?
— Ja nie robię lekarstw — upierałem się nieszczęsny.
— Niedawno temu przyjechał tu ze Stanów przyjaciel pastora Tolla — zgromił mnie jeden z nich — i my mu wierzymy: on łowił motyle, żeby robić lekarstwa!...
Wyraźnie był to argument najwyższy, nieodparty. Przestałem obstawać przy swoim, poddałem się.
— Ja osobiście lekarstw nie robię — dukając przyznałem się do winy — ale może szkoły, które dostają moje motyle, fabrykują lekarstwa?
— Na pewno! Niechybnie! A widzisz?! — zatryumfowali mieszkańcy Parujmy i odnieśli się do mnie przyjaźniej.
Ale tylko na krótko. Po chwili popełniłem nową gafę i okrutnie ich zawiodłem. Od dawien dawna przyzwyczajono ich do tego, że przyjaciele pastora Tolla przywozili ze Stanów Zjednoczonych fury lekarstw i darmo je tu rozdawali jako propagandę swej dobrej woli. Wytworzyła się u indiańskich adwentystów mania lekarstw, obłędna wiara w zamorskie lekarstwa (do diabła, znowu zapachniało mi własną ojczyzną!).Ludzie ci uważali, że każdy biały, tu przybywający, winien dostarczać im leków. Obojętne jakich, byle leków.
Gdy im oświadczyłem, że mam lekarstw niewiele, tyle prawie co nic, gorzko ich rozczarowałem. Patrzyli na mnie, jak gdybym ich skrzywdził albo oszukał, i zasmuceni zaczęli się oddalać.
Wtedy przechodził obok mnie dwunastoletni chłopiec z książką pod pachą, zapewne uczeń Barkera. Zaciekawiłem się tym, co on czyta, i przywołałem go do siebie. Posłusznie przyszedł i pokazał mi książkę.
Były to historie biblijne, wydane w bogatej szacie graficznej i pełne nieodpartych obrazków, częściowo ślicznie wielobarwnych. Niestety, zarówno tekst jak ryciny odznaczały się makabryczną naiwnością, nastawioną na maluczkich i ubogich duchem. Roiło się tam od dziwacznych wężów, piekielnych ogni, zdradzieckich poczwar i diabłów. Wiało z kart zatęchłym średniowieczem, ale książkę wykonano na najwyższym poziomie poligraficznej techniki dwudziestego wieku. Printed in USA, oczywiście.
Siedząc wciąż na schodach domu gościnnego i przerzucając stronice książki, ujrzałem fantastyczny wizerunek Boga, przedstawionego w nieprawdopodobnej glorii napuszonych kolorów. Wydawcy książki wysadzili się jak niebożętą i podziwiałem ich kunszt z rzetelną dozą humoru.
Chłopak stał tuż przy mnie i widok tak jaskrawego Boga wy wołał w nim należyte wrażenie. Przejęty nagłym wzruszeniem, wyrostek chciał prawie klęknąć, lecz nie uczynił tego, natomiast pobożnie zerwał czapkę, jaką miał na głowie. Ponieważ ja nie zdjąłem mej furażerki, obraziłem Boga. Wyrostek oburzył się. Zmierzywszy mnie nieprzyjaznym wzrokiem warknął coś niemiłego pod nosem, wyrwał mi z rąk książkę i poszedł. Nie ukrywał swej wrogości.
Nareszcie wrócił David z kluczem, ale był strasznie ważny i jeszcze długo trzymał mnie na dworze, zanim raczył wpuścić do domu.
Zakipiało we mnie uciesznym przeczuciem, że wpadłem oto w świat cudownego absurdu. Pałali tu dziwaczną miłością do białego Boga, a równocześnie niechęcią do białego człowieka.
Ciekawie zapowiadały się następne dni.
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt