INDOCHINY
KSIĄŻKA O PIĘKNEJ PODRÓŻY
WSTĘP
Odkąd pamiętam, ciągle nas gdzieś gnało. Jeszcze przed ślubem przejechaliśmy kawał Polski na rowerach, spłynęliśmy na kajakach parę rzek, ale przede wszystkim przeszliśmy kilometry górskich szlaków. W Tatry wyjeżdżaliśmy, kiedy tylko udało nam się uzbierać niezbędny zapas gotówki. Nasza Miłość i właśnie miłość do Tatr sprawiły, że nie w rodzinnym Poznaniu, ale tam, wśród górskich szczytów, w Małym Cichym pod Zakopanem, powiedzieliśmy sobie sakramentalne „tak". Nasze podróżowanie nie ograniczało się tylko do Polski. W każde wakacje pakowaliśmy plecaki i wyruszaliśmy na dwu-, trzytygodniowe eskapady po Europie. W ten sposób zwiedziliśmy wiele krajów Europy Zachodniej i Wschodniej, wydając na podróże niemal wszystkie zarobione pieniądze. Jednak wciąż nam było mało. Już nawet nie pamiętam, kiedy dokładnie zrodził się pomysł wielkiej wyprawy. Chyba po prostu nosiliśmy w sobie wielkie marzenie o podróży dookoła świata. Wydawało się to tak niedoścignione i nierealne... Nigdy nie mieliśmy większej gotówki, ograniczały nas albo szkoła, albo studia, albo praca. Jednak myśl o wielkiej podróży nas nie opuszczała. Wyruszyć... Ale jak? Czytaliśmy wiele książek podróżniczych, relacji w internecie, chodziliśmy na pokazy slajdów z dalekich wypraw.
I wreszcie przyszedł czas próby. Czy damy radę? Czy jesteśmy wystarczająco silni? Czy potrafimy wyrwać się z kieratu dom – praca, żyć jak bezrobotni włóczykije i poczuć, czym naprawdę jest dla nas wolność i szczęście?
MARZENIA
Jest niedzielne popołudnie, środek zimy. Pachnie świeżo zaparzona kawa. Moment, jakich wiele. Ściągam z półki nasz nowy atlas świata. Myśli zaczynają krążyć coraz intensywniej. We wtorek byłam na pokazie Klubu Siedmiu Kontynentów. Przedstawiający swoje slajdy podróżnik zapytał zebranych: „Wszyscy chyba znają Kingę i Chopina?". Wyszłam ze spotkania nieco zaintrygowana. Skąd niby miałabym ich znać? Wklepałam hasło w Google. Podróż dookoła świata, 500 $ w kieszeni, 5 lat w podróży...A więc jednak można!
– A może pojedziemy w podróż dookoła świata? – pytam, jakby nigdy nic.
– ? – znaczące spojrzenie Tomka typu: „Zejdź na ziemię, kobieto".
Tym razem nie dam się tak łatwo uziemić. Jak zwykle to ja mam szalone pomysły, a Tomek zdrowy rozsądek. Z takiego połączenia wynikają same dobre rzeczy.
Zaczynam przedstawiać swoją wizję: można wszystko sprzedać, zarabiać po drodze... Argument mam silny: już ktoś tak przed nami zrobił i udało się! Po prostu trzeba mieć odwagę wszystko zostawić. Postawić na jedną kartę i zacząć realizować marzenia! To niełatwe. Dopiero od roku wynajmujemy wspólnie mieszkanko. Urządzaliśmy je z zamiarem zostania w nim na dłużej. Tomek dostał niedawno propozycję lepszej pracy. Ja jestem w łatwiejszej sytuacji: wiem, że klub fitness, w którym pracuję, niedługo przestanie istnieć.
– Co tak naprawdę mamy do stracenia, a co możemy zyskać? – Tomek, jak zwykle konkretny, rozważa wszystkie: „za", „przeciw", „zagrożenia". – Warunek konieczny: jakaś praca za granicą na początek. Ze sprzedaży tego, co mamy, niedaleko zajedziemy – oświadcza w końcu.
Burza mózgów i wypieki na twarzy. Znajomości, kontakty, pomysły, kołowrotek myśli. Tym razem wszystko wydaje się realne. To już nie mrzonki o wielkiej podróży za ileś tam lat, tylko konkretne wizje, plany. Gdzie i jak zarobić? W jakim kierunku uderzyć?
– Mogą być ostrygi? – pytam następnego dnia.
– W Irlandii? – Tomek szybko przypomina sobie opowieści naszego kolegi o pracy na Zielonej Wyspie. – Czemu nie?
Szybki kontakt mailowy z właścicielem firmy ostrygowej w Dungarvan. Tak, będą potrzebować ludzi na sezon, czyli na jesień.
Zatem mamy jeszcze parę miesięcy. Czas na zebranie informacji, przestudiowanie przewodników, wybór trasy, przygotowanie rodziny...
KIERUNEK: WSCHÓD
Po ponad miesięcznym pobycie w Polsce ruszamy na podbój Azji.
W nocy z 15 na 16 lipca 2005 roku wsiadamy do pociągu do Warszawy, gdzie spotykamy się z Jiřim, naszym czeskim przyjacielem z Irlandii.
– Cześć Jiři? Jak się masz? Nie kupiłeś namiotu? – pytam, widząc niczym nieobwieszony, zgrabny plecak.
– Nie, a po co? Mogę spać pod gołym niebem na wojskowej pałatce – odpowiada beztrosko czystą polszczyzną.
– A jak będzie padało?
– Coś się wymyśli. Neni problem.
Dosyć długo wahaliśmy się, jaki obrać kierunek podróży. Najpierw miała być Kanada, ale Jiři, który zdecydował się towarzyszyć nam przez jakiś czas, był zainteresowany tylko Azją. W sumie, czemu nie?
Rano mamy połączenie do Trakiszek na granicy polsko-litewskiej. Potem pociąg do Szestokaj, a stamtąd – do Kowna. Na Litwie od początku czujemy się bardzo swojsko. W Kownie opiekuje się nami nasz pierwszy gospodarz z Hospitality Club (HC).
MONGOLIA I CHINY
Cieszę się, że od tej pory mogę być w miarę samodzielna. Uff, co za ulga. Od razu zaczynam wzbudzać sensację. Backpacker z wózkiem! Wiele razy przyjdzie mi tłumaczyć całą historię od początku. Nie mam pojęcia, jak długo będziemy podróżować z tym pomocnym, ale jednak niewygodnym balastem. Czas pokaże.
Noc spędzamy na dworcu w Ułan-Ude, a wczesnym rankiem wsiadamy do pociągu do Nauszek – granicy z Mongolią. Uczę się manewrować wózkiem w ciasnym korytarzu w wagonie. Wehikuł ledwo mieści się w przejściu, gorzej, gdy trzeba się z kimś wyminąć. W końcu udaje nam się przyjąć pozycje horyzontalne. Wózek na szczęście się składa i można go wepchnąć pod siedzenie.
W Nauszkach nie możemy przekroczyć granicy, bo jest tu tylko przejście kolejowe, a my nie mamy biletów na dalszą trasę pociągiem. Musimy załatwić transport do Kiachty, gdzie jest przejście kołowe. Ale przejście kołowe oznacza, że nie mamy prawa przekroczyć granicy pieszo. Jakiś samochód zgadza się nas przewieźć. Sznur pojazdów zdaje się nie mieć końca. Busy, łaziki, wozy z bydłem czy jakimś innym towarem. Nawet para Francuzów na rowerach. Ci ostatni najwyraźniej wzbudzili litość mundurowych i znaleźli się po drugiej stronie prawie bez czekania. Dla nas nie ma taryfy ulgowej. Granica czynna jest do dziewiętnastej, powoli pojawia się wizja spędzenia tutaj nocy.
No i mamy jednak szczęście: nasz samochód zostaje wpuszczony jako jeden z ostatnich. Rosyjscy urzędnicy – formaliści o kamiennych twarzach, i mongolscy – uśmiechnięci, z każdym żartują, zaczepiają... Jesteśmy w Mongolii! Od granicy bierzemy taksówkę do Suche Bator, gdzie kupujemy bilet na pociąg do stolicy. Nikt nas nie rozumie, my nikogo nie rozumiemy, ale wszyscy się uśmiechają! Jeszcze przed chwilą w Rosji ekspedientka w sklepie wstała z obrażoną miną od swojej gazety, żeby nas z łaski obsłużyć, a tutaj taka otwartość na ludzi! Przyjemna odmiana. Do czasu...
NAJTWARDSZE SIEDZENIA
Pociąg jest nieźle zatłoczony. Co gorsza, z każdą stacją ludzi zamiast ubywać, ciągle przybywa. Chińczycy zapełniają powoli każde wolne miejsce na korytarzu i w przejściach. Syf trudny do opisania.
Siedzenia robią się coraz twardsze...
Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Kobieta chwyta swoje dziecko, jak zwykle w Chinach ubrane w spodenki z dziurą na pupie, i... mazista kupa ląduje na podłodze! Kobieta na szczęście ściera ją papierem. Papier ląduje za oknem.
Hardcore to mało powiedziane.
W pewnym momencie coś ciężkiego spada mi prosto na głowę!
Dopiero po chwili dociera do mnie, że to po prostu czyjaś walizka, ledwo mieszcząca się na półce, uległa sile grawitacji. To byłby dopiero pech – zginąć od latającej walizki w chińskim pociągu.
Mamy na szczęście dla siebie dwa pocieszenia: jedno to śmiesznie niska cena biletu za siedemset kilometrów jazdy, a drugie to kapitalne widoki za oknem.
Najpierw sama Jangcy: szeroka, brązowa, otoczona górami. Potem jej dopływ. Głębokie ściany wąwozu sięgają tak wysoko, że chciałoby się, żeby dach pociągu był przezroczysty. Widoki niesamowite! Pociąg wije się nad samą rzeką. Parę razy przejeżdżamy przez długie, kilkukilometrowe tunele. Potężne wodospady, soczysta zieleń, skały, a gdzieniegdzie nad samą rzeką domy, niestety z betonu. Szare, zwykle opuszczone, częściowo rozsypane socjalistyczne bloczyska, niektóre wsparte na równie paskudnych, betonowych palach. Kontrast bije w oczy: cudowna bujna przyroda i obrzydliwa architektura.
Gdy na dworze zapada zmrok, pozostaje już niewiele z naszych pocieszaczy. Trzeba się przemęczyć aż do samego Kunmingu. Już nie wiadomo, jak siedzieć, wszystko boli. Nigdy więcej „twardych siedzeń" na tak długim, szesnastogodzinnym odcinku!
NEPAL, INDIE
W Nepalu krajobraz w niczym nie przypomina tybetańskiego. To tak, jakby w ciągu kilku godzin zmienić porę roku z zimy na pełnię lata. Tu jest zielono! Przyroda żyje, pachnie, rozbrzmiewa najróżniejszymi stworzeniami.
Rano spotykamy warszawiaków. Zdążyli! Spali już po stronie nepalskiej, a teraz czekają na swój autobus. Spotkamy się w Katmandu. My od granicy jedziemy rozklekotanym autobusem. Część pasażerów, a szczególnie tych z dużym towarem, podróżuje na dachu. Wieziemy na przykład sporą ilość siana... Za oknami ciągle ta sama dolina, którą podziwialiśmy wczoraj. Widzimy pierwsze bananowce i wtopione w zieleń ceglaste chatki, często kryte strzechą. Inne posklejane są z byle czego. Kawałek dykty, blachy... i już jest dom. Ludzie też są zupełnie inni. W autobusie nie śmiecą, nie palą, nie plują. Są czystsi, lepiej ubrani. Większość to Hindusi: kobiety poubierane w różnobarwne sari, mężczyźni w kolorowych czapkach. I co dla nas najcenniejsze: posługują się angielskim!
Już nam się tu podoba. Jest ciepło, słońce przyjemnie grzeje, a nie piecze. Dreszczyk niepokoju wywołują tylko checkpointy, czyli wojskowe kontrole. Jest ich na naszej trasie całkiem sporo. Uzbrojeni mundurowi każą wychodzić miejscowym z autobusu i sprawdzają wnętrze pojazdu. Choć turyści są całkowicie bezpieczni, to jednak sam widok broni nie daje zapomnieć, że w Nepalu wciąż trwa konflikt pomiędzy królem a partyzantką maoistów. Potem dopiero dowiadujemy się, że trafiliśmy akurat na dwumiesięczny rozejm.
Pod wieczór docieramy do Katmandu. Ruchliwe miasto. Po ulicach mkną na przemian samochody, riksze, motorki. Na dworcu autobusowym pytamy policjanta o jakiś postój taksówek. Policjant zrywa się na równe nogi i obiecuje, że zaraz coś dla nas złapie!
BOSKIE KATMANDU
Siedzimy na tarasie naszego guest house'u o nazwie „K.C'S" i grzejemy się w słońcu. Mamy przytulny pokoik ze świeżą pościelą i łazienkę z ciepłym prysznicem. Naszymi sąsiadami są oczywiście warszawiacy.
– Czuję się jak w raju – stwierdza Tomek, popijając świeżą bagietkę z przepysznym pomarańczowym dżemem świeżo zaparzoną kawą. – Kupujesz, co chcesz, jesz, co chcesz, dobrze wyposażone sklepy, przyjemne knajpki, internet na każdym rogu...
– Tylko się za bardzo nie rozpędzaj, bo stracimy tu fortunę.
– Pewnych rzeczy sobie nie odmówię. Widziałem na przykład parówki.
– „Na Thamelu kupisz wszystko" to jednak nie przesada!
Mamy widok na okoliczne domy, wszystkie z tarasami na dachach, gdzie na słońcu grzeje się woda i suszy pranie. Nasz hostel leży kilka kroków od turystycznej dzielnicy Thamel, ale jej gwar i życie nocne do nas nie docierają.
Tylu białych turystów co tutaj dawno już nie widzieliśmy. Czujemy się swojsko. Nasze chłopaki oglądają się za... blondynkami. Naganiacze są, i owszem, ale zupełnie nienachalni, grzeczni. Odkrywamy pyszną restauracyjkę „Lhasa", w której za grosze można najeść się pierożkami momo, smażonym makaronem z warzywami czy pożywną i smaczną zupą. Jest piekarnia, gdzie wszystkie wypieki po godzinie dwudziestej sprzedawane są za połowę ceny. Jesteśmy stałymi bywalcami. Sklepy kuszą wszystkim, czego tylko potrzebuje podróżnik. Od sprzętu turystycznego, poprzez artykuły spożywcze, skończywszy na odzieży i pamiątkach. Trzeba się pilnować... Omijamy więc szerokim łukiem klimatyczne knajpki, oferujące koszmarnie drogie piwo i inne trunki. Chociaż nie jest to łatwe...
ŚLADAMI MATKI TERESY
Jest niedziela. Pieszo udajemy się w poszukiwaniu Domu Matki Teresy i jakiegoś katolickiego kościoła. Kluczymy między starymi, zniszczonymi domami. Zewsząd otacza nas bieda. Do kościoła trafiamy przypadkiem, akurat na uroczystość Pierwszej Komunii Świętej. Zaledwie kilka dziewczynek w białych sukienkach i chłopców w białych marynarkach przystępuje do sakramentu. Cały kościół jest pięknie udekorowany kwiatami. Msza częściowo po angielsku, częściowo w hindi. Na koniec uroczystości zostają wygaszone wszystkie światła i przy blasku zapalonych świec rozbrzmiewa śpiew pierwszokomunijnych dzieci. Do Domu Matki Teresy docieramy, niestety, za późno i wszystko jest pozamykane. Widzimy tylko kilka siostrzyczek w charakterystycznych białych habitach z niebieskim paskiem. Oj, mają tu co robić...
TAJLANDIA, KAMBODŻA,
MALEZJA, SINGAPUR
Bhutańskie Królewskie Linie Lotnicze Druk Air. Chociaż lot trwa tylko dwie i pół godziny, dostajemy dobry obiad z deserem, kawę, herbatę i wszelkie napoje (w tym alkoholowe) w cenie biletu. Z okien niewielkiego samolociku mamy widok na rozległą deltę Gangesu, urozmaiconą linię brzegową Zatoki Bengalskiej, półwyspy, wyspy, wysepki, morze, góry, kilometry słabo zaludnionych terenów Birmy i wreszcie poletka Tajlandii. Uroczo prezentują się białe obłoczki i ich cienie. Jesteśmy strasznie ciekawi nowego kraju.
Lotnisko w Bangkoku jest ogromne. Nowoczesne. Informacja po angielsku, darmowe mapki miasta. Pijemy kawę i pożeramy nasz pierwszy tajski posiłek: Tomek kiełbaski z grilla, a ja ośmiornicę... Już zaczyna nam się podobać...
RAJSKA WYSPA?
Od naszej wytęsknionej palmiastej wysepki Ko Kut dzieli nas już tylko parę godzin morskiej żeglugi. Patrzymy trochę przerażeni, jak na naszą małą łódkę Tajowie ładują kolejne wory, kartony i zbiorniki wszystkiego, co tylko wyspiarzom może być przydatne. Pomimo naszych obaw, łódka dalej trzyma się na wodzie. Można wsiadać. Po mniej więcej pół godzinie spędzonej na twardych ławkach, przyjmujemy pozycje horyzontalne na karimatach. Orzeźwiający wiaterek i monotonia morskich widoków szybko sprawiają, że zapadamy w słodką drzemkę.
Po około czterech godzinach przybijamy do brzegu. Szybki rekonesans i decydujemy się zostać w pobliżu przystani. Idealna piaszczysta plaża wydaje się nie należeć do nikogo, obok czyściutka ciepła woda i palmy, palmy, palmy... Rozbijamy namiot tak, żeby był cień od drzew, ale nie pod nimi. Spadające na łeb kokosy raczej nie dostarczają przyjemnej rozrywki. Do plaży są dwa kroki. No, ale żeby nie było zbyt pięknie, na raj trzeba sobie troszkę zapracować (jak się nie chce płacić...). Wzdłuż brzegu jest nieco śmieci, które czym prędzej zaczynamy usuwać, a dokładnie zbierać do znalezionych jutowych worków. Podczas gdy Tomek wybiera się do wioski po zakupy, ja kończę dzieło sprzątania tajskiej rajskiej plaży. Po jakimś czasie pojawia się pomocnik. Mały, sympatyczny chłopczyk, nieznający słowa po angielsku. Zaczyna nieśmiało podrzucać mi a to buteleczkę, a to papierek. Na moje wyraźne poparcie ośmiela się bardziej i zaczyna nawijać coś po swojemu, z czego ja z kolei nie rozumiem ani słowa. Grunt to znaleźć wspólny język, tym razem w postaci umiłowania porządku, a – w wydaniu chłopca – raczej zabijania czasu... Powody tym razem nieistotne, ważne, że praca idzie sprawniej. Jest strasznie gorąco. Mam już dosyć tego szlachetnego zajęcia, siadam, by chwilkę odpocząć. Chłopiec wyraźnie nie ma jeszcze ochoty wracać do domu. Myślę intensywnie, co by tu z nim zrobić i wpadam na genialny pomysł nauczenia go kilku pożytecznych słów po angielsku. Nurkuję więc do namiotu po kawałek kartki i długopis, chłopiec zagląda mi ciekawsko przez ramię. Ogląda leżący w progu discman. Odbieram mu grzecznie przedmiot i zamykam pospiesznie namiot. Lepiej, żeby za dużo nie oglądał... Zaczynamy zabawę – on rysuje mi na kartce jakieś przedmioty typu kokos, drzewo, ptak, morze, a ja mu piszę i czytam angielskie słowa. Wydaje się być bardzo zadowolony. Wraca Tomek. W duszy liczę na to, że mały tubylec teraz zostawi nas w spokoju. Niestety, stanowimy dla chłopca wielką atrakcję – jak widać nieczęsto ktoś rozbija namiot w pobliżu jego domu, zamiast spać w którymś z kurortów. Tomek idzie się wypluskać i przy okazji wypatroszyć świeżo zakupione rybki.
– Danusiu! Wiesz, co się stało z resztą ryb? – woła mnie po chwili.
– Nie mam zielonego pojęcia! A gdzie je zostawiłeś?
– Były w woreczku na piasku.
– Nie widziałam...
– Pewnie pies ukradł! – domyśla się Tomek.
Dla wyjaśnienia: pies pojawił się na „naszej" plaży razem z chłopcem. Na szczęście rybki szybko się znajdują, ogoniasty winowajca przeciągnął tylko worek kilka metrów po piasku. Byłoby już po kolacji. Za chwilę pojawia się następny gość: ojciec chłopca z... małpką na sznurku. Krótkie przywitanie i niezwykły dla nas duet zaczyna polowanie. Na kokosy, oczywiście. Małpka dokładnie wie, co ma robić – szybko wspina się na wskazane drzewo, chwyta owoc, ukręca go zdecydowanym ruchem i gotowe. Kokos z hukiem ląduje na ziemi. I następny, i następny. Z przyjemnością obserwuję małpią ekwilibrystykę na palmie. Zwierzak ma zdecydowanie największy problem z przejściem z liścia na pień. Niezła zabawa.
Czas na popołudniową kawę. Chłopiec pałaszuje ze smakiem podarowaną przez nas bułkę. Patrzę na Tomka. Nieźle się przypiekł przez tę chwilę w wodzie! Nurkuję ponownie do namiotu, tym razem po krem, i ponownie czuję obecność chłopca tuż za mną. Wychodzę. Chłopiec się ulotnił. Po chwili dostrzegam go maszerującego dziarsko wzdłuż brzegu. Coś mi nie gra. Szybko przypominam sobie o discmanie.
– Czy chłopak miał coś w ręku, jak odchodził? – pytam Tomka. – Pożegnał się?
– Patrzyłem na niego, ale nic podejrzanego nie widziałem. Odszedł bez słowa. Nareszcie – Tomek nie kryje zadowolenia. – A o co ci chodzi?
Szybko sprawdzam, czy discman jest na miejscu.
– A jednak! Discman zniknął!
Tomek natychmiast rusza w pościg. Dogania chłopca niedaleko przy kamieniach. Ten bez słowa wskazuje na leżący na kamieniu przedmiot. To nasz discman we własnej postaci. Tomek chwyta małego za rękę i ciągnie z powrotem. Chłopiec wyrywa się, szarpie, ryczy. Winowajca zostaje doprowadzony do ojca. Ojciec zapewnia (na migi, oczywiście), że chłopiec nie będzie się już zbliżał do naszego namiotu. Jakoś mi głupio. Dobrze zapowiadająca się znajomość z najbliższymi sąsiadami szybko się skończyła.
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt