Kanada
Pachnąca żywicą
Pełno było tropów łosi. Starych i zatartych, choć nie brak i świeżych, czasem tak wyraźnych, jak gdyby przed chwilą odciśniętych. Widzieliśmy je w trawie, w błocie, w piasku, wszędzie na brzegach wód. W miarę oddalania się od Obijuan spostrzegaliśmy coraz więcej śladów: znak, że docieraliśmy do bogatych łowisk. Nasza wyprawa dobijała do celu, lecz – do diaska! – gdzież sama zwierzyna? Już mi obmierzł widok samych tylko tropów.
Gdy spotykaliśmy ślady nad rzeką Oskelaneo, tydzień temu, radowały nas i rozpalały żywo wyobraźnię jako zapowiedź przyszłych wzruszeń. Teraz przestały mnie radować, sprzykrzyły się. Tropy były jak piękne obietnice, zbyt długo i złośliwie nie spełniane. Drażniły i męczyły; były czcze i jałowe.
Kilka razy zatrzymywaliśmy motor i wysiadaliśmy na ląd. Badaliśmy brzegi wodząc dookoła uważnym wzrokiem niby agenci śledczy. Na tropach najmniej znałem się ja. Lepiej czytał je Stanisław, jeszcze lepiej, oczywiście, stary Indianin Kri, John Iserhoff; ale prawdziwym mistrzem, jak się okazało, był Lisim, nasz czwarty towarzysz.
Lisim, młodszy o dwadzieścia lat od Johna, wysuwał się na czoło wyprawy jako niepospolity przewodnik. Był to w ogóle nieprzeciętny Indianin: nosił okulary, rysy miał mongolskie i umiał naprawiać motory. Kiedy w czasie jazdy psuł nam się motor, Lisim rozbierał go na części, majstrował i składał, a motor znowu chodził.
Przy oględzinach brzegów Lisim czynił jakieś spostrzeżenia i odkrycia; cichym głosem, w języku Kri, udzielał tych wiadomości Johnowi, a John mówił do mnie po angielsku, że tam wczoraj pławiły się dwie sztuki, tu dziś przechodził słaby byk, a tu znowu stała kiedyś klępa.
– Tu są na pewno łosie! – kończył wykład.
– Gdzie są te łosie? –pytałem urągliwie i toczyłem wzrokiem dookoła. – Widzę tylko same tropy! Nothing but tracks!
Nad jeziorem rozpościerał się rozległy krajobraz, piękny jak marzenie, lecz pusty, jakby wymieciony zarazą.
John, mający łagodne usposobienie, uśmiechał się z zakłopotaniem i uprzejmie mruczał coś pod nosem: że biały człowiek jest niecierpliwy.
Po przepłynięciu przeszło trzydziestu kilometrów dostaliśmy się w okolicę o zmienionym nieco krajobrazie: w zwarte ostępy iglastych lasów wplatały się coraz częściej jasne plamy drzew liściastych. Osiki i bielejące brzozy wyrastały licznie wśród jodeł i świerków. Równocześnie częste wyrwy i wyłomy przerywały skalisty brzeg: to w puszczę wrzynały się łąki i bagna, ulubione bobrowiska łosi.
Płynęliśmy na południowy wschód przez ogromnie wydłużone jezioro o zawiłych zatokach i licznych wyspach: jezioro Marmette. Ciągnęło się przeszło dwadzieścia kilometrów. Na jego południowym końcu wyrastał półwysep, cienki i długi jak sztylet wbity w jezioro. Na tym cyplu wylądowaliśmy. John oświadczył, że stanęliśmy u celu. Byliśmy w samym środku dobrych terenów łosiowych. Stąd mogliśmy wypływać na polowanie na wszystkie strony, na zachód, południe, wschód i nawet na północ, skąd właśnie przybyliśmy. Wszędzie w pobliżu napotkamy łosie. Tak twierdził John.
Półwysep miał na brzegu piaszczystą smugę, za którą wznosił się lasek, długi i wąski jak sam cypel. W lasku, w nieznacznej wklęsłości terenu, założyliśmy obóz pod cieniem brzóz i młodych jodeł. Kotlinka zapewniała nam bezpieczeństwo; niczyje niepowołane oczy nie dostrzegą blasku naszego ogniska. Do wody było niedaleko, niespełna czterdzieści kroków. Podobał mi się ten zakątek.
Podczas rozbijania namiotów (dwóch, gdyż Indianie wznosili swój własny) zjawił się nagle w obozie dziwny gość. Leśna kuropatwa. Siadła na powalonym pniu, tuż, tuż, nie dalej od nas niż o dwadzieścia kroków, nie okazując żadnego lęku. Przeciwnie. W śmieszny i wyzywający sposób wyciągała i kurczyła szyję, a głowę to podnosiła, to schylała. Widocznie oburzona, podniecona ciekawością, chciała dociec, jacy to intruzi mącili spokój puszczy. Kanadyjczycy nazywają ją fool hen, narwaną kurą, i zdaje się, że słusznie. Z upierzenia przypomina naszego jarząbka, tylko jest nieco większa.
Lisim zabrał z sobą sześciomilimetrowy winczester. Teraz dobył broni z tłumoka i podczas gdy John usprawiedliwiał przede mną strzał, który nie będzie zbyt głośny i grubszej zwierzyny nie spłoszy, Lisim spokojnie nabił karabinek, mierzył chwilkę i wypalił. Piękny strzał! Ptak, trafiony kulką w głowę, padł na miejscu. Lekkomyślność swą przypłacił śmiercią, nam zaś odkrył znakomitego strzelca i przysporzył smacznej pieczonki.
Kilka kroków za obozem, na piasku, Indianie pokazali mi tropy łosia. „Tęgi byk – chwalił go John, – przechodził tędy wczoraj”. Rzeczywiście, ostro rysowały się wielkie, owalne wgłębienia. Lecz śladów miałem po same uszy.
– Znów tropy! – parsknąłem z udanym zgorszeniem i śmiałem się Johnowi w oczy.
Stary Indianin cierpiał. Gryzły go moje drwiny. Naradzał się z Lisimem, po czym zaproponował mi, żebyśmy dziś jeszcze, pomimo spóźnionej pory, urządzili szybkie zwiady. Za godzinę dopiero nastanie zmrok.
– Zgoda, jedziemy! – zawołałem.
Moje canoe, jako lżejsze, zepchnęliśmy na wodę i popłynęliśmy w kierunku południowym; John, Lisim i ja. Stanisław pozostał w obozie, by przygotować kolację. Płynąc wzdłuż półwyspu dotarliśmy do jego podstawy, tu wdarliśmy się w jakąś cieśninę i niebawem wydostaliśmy się na nowe jezioro, znacznie mniejsze niż poprzednie, długie może na kilometr. Nazwaliśmy je później Jeziorem Śmiałego Szczupaka.
Nad jeziorem wisiała wspaniała tęcza o wyjątkowo jaskrawych barwach. Jednym ramieniem spływała na brzeg wody niedaleko nas i przeistaczała łączkę w jakieś oderwane od ziemi i życia promieniejące ustronie. Tęcza roztaczała blask tak olśniewający, że biła na nas jak łuna. Tworzyła jakby czarodziejską bramę powitalną; może to w istocie była brama do raju myśliwskiego? Zjawisko poruszyło także Indian; coś szeptem do siebie gadali.
Po chwili słońce ukryło się za lasem i tęcza zgasła. Cienie gęstniały pod drzewami, nastawał powoli mrok.
Po przebyciu jeziora zapuściliśmy się w wąskie, kręte koryto, ni to w rzekę, ni to w martwą odnogę. Z powierzchni rozlewiska wystawały tu różne kamienie i kępy mułu. Trudno było między nimi wiosłować, lecz Indianie pokonywali bez wysiłku wszystkie przeszkody, zwinnie omijali wysepki. Podziwiałem ich zręczność. Wiosłując zanurzali wiosła tak czujnie, że nie słyszało się żadnego szelestu prócz spadających kropel wody.
Niezmącona cisza zaległa las. Liście i źdźbła trawy, znieruchomiałe, zapadły w przedwieczorny sen. W tę ciszę i w wielkie milczenie wsunęliśmy się, sami czujni i cisi niby senne widziadła, przyczajeni niby drapieżne zwierzęta.
Nagle John, siedzący za moimi plecami, trącił mnie i bez słowa pokazał palcem przed siebie. Szukałem wzrokiem po chaotycznych wybojach brzegu; pełno tam było głazów; wreszcie ujrzałem: łoś! Dalibóg, był łoś! Uderzyła na mnie fala gwałtownego gorąca. Stał nad samym brzegiem, nie dalej od nas niż kilkadziesiąt kroków, zwierz kolos, prawdziwe wcielenie potęgi, dumny olbrzym puszczy. Wydawał się stworem prawie przedpotopowym, niemal legendą. Na tle popielatego brzegu rysował się wyraźnie jego szarobrązowy pośladek i białawe, tylne badyle, podczas gdy głowę i bark zakrywał nabrzeżny głaz. Jeszcze nie wiedziałem – byk to czy łosza. Jeżeli byk, to chyba kapitalny. Dotychczas nie zauważył nas.
Ostrożnie odbezpieczyłem remingtona, ostrożnie Indianie podsuwali łódź. Serce waliło mi jak młot, oczy ze wzruszenia zachodziły wilgocią. Podniosłem broń do strzału.
Powoli zbliżaliśmy się do kamienia. Jeszcze trzydzieści kroków, jeszcze dwadzieścia pięć. Wreszcie dotarliśmy do ściany głazu, cichuteńko wychyliliśmy się zza węgła. Naraz gwałtowne szarpnięcie zwierza i z podrywającego się łba spojrzały na nas wystraszone oczy-świece. Na głowie zwierza sterczały wielkie łyżki-uszy, lecz poza tym nic, żadnych rosoch: to łosza. Zawiedziony opuściłem broń.
Wylękniona łosza zadarła chrapy, okręciła się na tylnych nogach i dała susa, aby uciec. Lecz w pośpiechu źle obliczyła stromość brzegu i zjechała z powrotem do wody. Przy tym komicznie rozkraczała badyle, wypinając na nas swój szeroki zad.
Napięcie nerwów minęło. Zabawny widok pobudził naszą wesołość. Zaczęliśmy się śmiać wszyscy trzej jak dzieci, zanosiliśmy się tłumionym chichotem, śmialiśmy się radośnie, rzetelnie, głośno, bez opamiętania, bez końca, coraz to wybuchając od nowa. Warto było się śmiać: niebo zachodziło pogodne, klępa nareszcie uciekła, ustąpiły żale, zabłysły nadzieje.
Gdy zbieraliśmy się do powrotu, stary John wskazał na ślady, jakie na brzegu pozostawiła po sobie łosza, i przedrzeźniając mnie żartobliwie, rzekł z przesadną żałością:
– I znowu same tropy! Nothing but tracks!
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt