Rano wypijam miseczkę "bui" - gęstej masy z prosa kupionej od kobiety przy drodze i ruszam w stronę Dori. Niedaleko za wioską zabiera mnie zaprzężony w osiołka wóz. Jedziemy powoli spory kawałek, po czym schodzę, aby zrobić miejsce dla dwóch dziewczyn niosących ciężkie pakunki na głowach. Ja wędruję dla przyjemności - one muszą dotrzeć do swojej wioski. Kiedy zmęczona upałem siadam na plecaku przy drodze, pozdrawiają mnie mijający mnie ludzie, w tym mężczyzna prowadzący ... wielbłąda. A raczej dwa piękne białe wielbłądy - dużego i małego. Mężczyzna zatrzymuje się widząc, że zainteresowałam się jego zwierzętami. Nie mówi wiele po francusku, ale rozumiem, że nie są na sprzedaż.
A tu jest kraina pojawiających się nie wiadomo skąd i podążających nie wiadomo dokąd samotnych jeźdźców na białych wielbładach, jeźdźców w zwojach turbanów, długich szatach i z mieczami. Coś, co w Maroku było niemożliwe, tutaj jest codziennością. Znowu mój umysł zaprzątnięty jest białym wielbłądem...
Wielbłądzie myśli przerywa nadjeżdżająca ciężarówka. Tak więc w końcu trzeciego dnia od wyjazdu z Ouagadougou docieram do miasteczka Dori, skąd prowadzi droga na wschód do nigeryjskiej granicy, oraz piaszczysta dróżka na północ, do miasteczka Gorom-Gorom. Dzięki moim dredom wszędzie znajdują mnie od razu miejscowi rastamani. A tutaj każdy, z kim się zaprzyjaźnisz (a zaprzyjaźniony jesteś mniej więcej po dwóch zdaniach), gotowy jest pomóc ci we wszystkim, czy znaleźć to, czego potzebujesz.
- Chcesz sałatkę? Możemy kupić sałatę i pomidory na targu i damy kobiecie, która zrobi ci zaraz sałatkę.
- Nie, dzięki. Znajdę coś innego. A tak naprawdę to bym chciała znaleźć białego wielbłąda...