RESZTA ŚWIATA
W Nowej Zelandii kupiliśmy bilety lotnicze na dalszą podróż
– bezpośredni lot z Auckland do Santiago, a następnie
z Santiago na Wyspę Wielkanocną. Wyspa Wielkanocna jest
bowiem jednym z żelaznych punktów naszej podróży.
Tak więc wylatujemy z Auckland o 16.10. Lot trwa jedenaście i pół
godziny, mimo to w Santiago de Chile lądujemy tego samego dnia
i na dodatek o 11.40, czyli parę godzin wcześniej niż wystartowaliśmy…
Tym też sposobem dostajemy od losu jeden dzień gratis.
Pamiętacie angielskiego dżentelmena Fogga i jego szaleńczą podróż
w osiemdziesiąt dni dookoła świata? Pamiętacie, dzięki czemu
wrócił w porę do Londynu, chociaż był pewien, że przegrał zakład?
Otóż on też przekroczył międzynarodową linię zmiany daty, zyskał
w ten sposób jeden dzień i dotarł do klubu Reforma w wyznaczonym
czasie. Owa umowna linia przebiega na mapie stref czasowych
głównie wzdłuż południka 180°. Przekraczając linię zmiany daty ze
wschodu na zachód tracimy jeden dzień. Jadąc natomiast w przeciwnym
kierunku – tak jak my teraz – zapisujemy tę samą datę po raz
drugi. Czas nie jest nam jednak aż tak bardzo potrzebny. Mamy go
pod dostatkiem. Bardziej by się przydał inny cud, na przykład znaleziony
worek pieniędzy… Już teraz wiemy, że na całą zaplanowaną podróż
po Ameryce Południowej na pewno zabraknie nam funduszy…
W Santiago po raz pierwszy mieliśmy problem z wyborem hosta,
czyli gospodarza. Na nasze zapytanie odpowiedziało bowiem pozytywnie
aż siedem osób! Zwykle połowa maili pozostaje bez odpowiedzi,
a z tej drugiej połowy większość spotyka się z odmową. Bo czas
nieodpowiedni, bo remont, bo akurat ktoś wyjeżdża, bo ma innych
gości i tak dalej, i tak dalej. A tu taka niespodzianka! Możemy wybierać
w hostach, wczytując się w profile, opinie innych użytkowników
portali i szczegóły dotyczące zakwaterowania. Ostatecznie wybieramy
gościnę u Guido, ze względu na łatwy dojazd do centrum.
No i dobrze mu z oczu patrzy. Intuicja nas nie zawodzi. Warunki
noclegowe do komfortowych nie należą, ale niewygody wynagradza
w stu procentach wielkie serce naszego gospodarza. Mamy do dyspozycji
wiekowe rozkładane łóżko w pokoju przejściowym. Przez
otwarte okno, wraz ze słabym powiewem leniwego, gorącego powietrza,
wdziera się uliczny hałas. Kilkaset metrów dalej ciągnie się jedna
z głównych arterii komunikacyjnych miasta.
Ameryka Południowa wita nas brazylijską wódką z limonką i cukrem
(caipirinha się chyba nazywa), rumem z coca-colą i lokalnym
czerwonym winem… Bawimy się świetnie, prowadząc ożywione dyskusje
na wszystkie możliwe tematy świata z hostem i jego dorosłym
synem. Obaj mówią nieźle po angielsku. Po należytej dawce procentów
zasypiamy jak niemowlęta, nie zważając na pisk opon i tubalne
dźwięki klaksonów. Odczuwamy już mocno niedobory odpoczynku
po długim locie z Nowej Zelandii, więc porządny, głęboki sen bardzo
nam się przyda.
Dzień później, w ramach rewanżu, szykujemy w ciasnej i dusznej
kuchni nasze sztandarowe plendze (placki ziemniaczane „po
poznańsku”). Nieznane naszym gospodarzom danie najwyraźniej
przypada im do gustu. Do tego doskonałe chilijskie wino i… impreza
rozkręca się na nowo. Witaj, nowy kontynencie!
Zdecydowanie gorzej idzie nam poszukiwanie przewodnika Lonely
Planet. Jak zwykle chcemy zakupić kompendium o całej Ameryce
Południowej. Naiwnie sądziliśmy, że, podobnie jak w Azji, będzie tu
można dostać jakieś przedruki lub książki używane. Niestety. Chodzimy
od second-handu do second-handu, od hostelu do hostelu
i nic. Anglojęzycznych wersji przewodników jak na lekarstwo (w końcu
stanęliśmy na ziemi hiszpańskojęzycznej!), a trafić akurat na
Lonely Planet i księgę opisującą cały kontynent, a nie poszczególne
kraje, to tak jak znaleźć igłę w stogu siana. A wydawałoby się, że nic
prostszego, jak kupić przewodnik po Ameryce Południowej w Ameryce
Południowej…
Zrezygnowani odwiedzamy zwykłe księgarnie. W Polsce taki przewodnik,
jakiego szukamy, kosztuje 114 złotych. A co mają nam do
zaoferowania chilijskie księgarnie? Poprzednie wydanie za dwa razy
tyle! Po dwóch dniach bezowocnych poszukiwań tańszych opcji po
całym Santiago, decydujemy się na zakup nowej księgi za mocno wygórowaną
cenę.
Dzień później o piątej rano mkniemy pustymi ulicami miasta na
lotnisko. Guido zaproponował nam podwiezienie. Ruszamy skoro
świt, bo nasz host nie wykupił obowiązkowego ubezpieczenia samochodu
i nie chce się narażać na kontrole drogowe. Mamy sporo czasu
do odlotu, więc spacerujemy po tutejszych sklepach i sklepikach.
W jednej z księgarń leży sobie na półce… identyczne wydanie przewodnika,
jakie zakupiliśmy, za równowartość 168 złotych… Że też nie
pomyśleliśmy o sklepie bezcłowym…
Nieco później czytam w Lonely Planet: „19% podatek na książki
oznacza wysokie ceny”. Taaak… To już wiemy.
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt