RIO ANACONDA
GRINGO I OSTATNI SZAMAN PLEMIENIA CARAPANA
POCZĄTEK
Było to... Niedawno.
Było to... W tropikalnej puszczy.
Było... No, po prostu było, czyli zdarzyło się naprawdę. Tyle musi Wam wystarczyć. Więcej nie powiem, bo nie chcę, by ktoś odnalazł to miejsce – niech pozostanie dzikie. Nietknięte, jak najdłużej. Pewnego dnia cywilizacja dotrze i tam, ale na razie niech nie dociera.
***
Jeżeli pożyję przeciętnie długo, to jeszcze za moich dni ostatnie dzikie plemię zostanie odnalezione i ucywilizowane. Albo to ono odnajdzie nas – wyjdzie z puszczy na dymiące karczowisko, gdzie biali ludzie właśnie stawiają kolejny tartak, szyb naftowy, kolejne miasteczko, i ucywilizuje się samo. Na własną prośbę1. Mała społeczność utonie w wielkim społeczeństwie i ślad po niej zaginie. Na zawsze. Nikt się nie zorientuje, że to byli ostatni wolni Indianie. Nikt ich nie będzie pamiętał.
Ludzie puszczy znikają z naszej planety każdego dnia. Następne pokolenie będzie ich znało wyłącznie z książek, filmów i fotografii.
Jestem więc trochę jak oni – Indianie, o których piszę – należę do ostatniego pokolenia, które doświadcza kultury pierwotnej na własnej skórze; ostatniego, które widziało i dotykało. Następne będą znały świat Dzikich jedynie z Opowieści; takich jak ta.
A może to już? Może to właśnie ta książka jest ostatnią napisaną przez naocznego świadka? Oby nie. Choć jedno, niestety, wiem na pewno – niektóre zdjęcia w niej zawarte są ostatnimi zdjęciami plemion, których już nie ma. A przecież tak niedawno stałem z nimi twarzą w twarz. Patrzyłem w oczy. Rozmawiałem.
Posłuchajcie...
Indianin spostrzegł dziwny ślad biegnący w poprzek ścieżki. Przystanął zaskoczony. Nachylił się do ziemi. Potem ukląkł i patrzył uważnie. Na coś, czego tu nie powinno być. Na coś, co nie występuje w przyrodzie, którą znał. A przecież nie był byle kim – najlepszy tropiciel swego plemienia – znał ślady wszystkich stworzeń w tej puszczy. Umiał też rozpoznać odciski stóp wszystkich członków swego ludu. Ten ślad na pewno nie pochodził stąd. Był obcy!
Indianin przysunął twarz do ziemi. Oglądał ślad ze wszystkich stron. Wąchał. Analizował. Ale nie dotykał. Takich rzeczy... rzeczy... nienormalnych lepiej nie dotykać. Lepiej też ich nie widzieć – to robota dla szamanów – ale stało się: zobaczył. I teraz już nie miał odwrotu. To było Wezwanie.
***
Zanim Indianin wyruszył na łowy, prosił Puszczę, by go zawiodła do dzikich zwierząt; by poddała tropy; by poprowadziła do leśnych kryjówek, mateczników, nor, gawr, legowisk i wodopojów. Prosił słowami Prowadź i Daj. Zaklinał słowami Jesteśmy głodni.
Śpiewał te Wezwania całą noc; w transie:
Prowadź! Daj!
Jesteśmy głodni.
Prowadź! Daj!
Prowadź!
Daj! Daj! Daj!
Prowadź! Daj!
I puszcza odpowiedziała. Wezwaniem na Wezwanie. Pokazała mu trop – jeden jedyny, innych nie znalazł – więc nie miał odwrotu. Musi się poddać. Taka jest kolej rzeczy.
Nie możesz prosić: Prowadź, a potem chodzić własnymi ścieżkami. Puszcza jest szczodra i łaskawa, ale przy okazji potężna; i umie być groźna. Jest jak wielka spiżarnia – obdziela i rozdaje – ale nie tobie decydować o tym, z której półki sięgniesz.
Puszcza to Potęga i Moc, Dostarczycielka Wszystkiego, Rodzicielka, Matka, Natura – Pachamama.
***
To było Wezwanie. Skądkolwiek pochodziło, musiał pójść za nim.
Oglądał ślad i myślał. Analizował. Był bardzo czujny. I bardzo przestraszony. Ale strach go nie paraliżował – przeciwnie – wyostrzał zmysły i pozwalał dostrzegać rzeczy niewidoczne dla innych.
Ślad był odciśnięty w kawałku zaschniętego błota, które powoli rozpadało się i rozpływało w kałuży. A więc powstał o poranku dnia poprzedniego – wtedy jeszcze błoto było miękkie. Potem stwardniało pod wpływem upału, popękało i zmieniło się w skamieniałe bryły. Ostatniej nocy spadł lekki deszcz, sucha glina ponownie nasiąkła wodą i teraz, bryła po bryle, rozpadała się i rozpływała w kałuży. Ale sam ślad był wciąż wyraźny. Dziwny. Niezwykły... nienormalny.
Odciśnięta w błocie stopa na pewno nie była stopą człowieka. Ani małpy. Więc czyja? – myślał Indianin. Taka wąska i długa... I tak głęboko wryta. Jakby ktoś dźwigał coś wielkiego i przez to był dużo cięższy niż normalna osoba. Dziwne. Małpy są lekkie, prawie nie zostawiają tropów, w ogóle rzadko chodzą po ziemi, a ich stopy są małe i dużo węższe. W dodatku w charakterystyczny sposób podwijają palce. Więc to na pewno nie małpa.
Indianie z kolei mają stopy szerokie i krótkie; ich palce są rozczapierzone i największy wyraźnie odstaje w bok. A tu? Dziwne...
To zdecydowanie nie była ludzka stopa.
A jednocześnie... zdecydowanie była.
W takim razie musiała to być stopa Potwora.
***
Potwory żyły w indiańskich legendach – w Opowieściach. Czasami mówiono o nich Długonosi, innym razem Wodoocy, Bladolicy... A najczęściej po prostu: Potwory. Właściwie nie – najczęściej nie mówiono o nich wcale. Tak na wszelki wypadek – żeby któregoś nie przywołać.
***
Odcisk dziwnej stopy nie był legendą ani snem – Indianin kilkakrotnie upewniał się, że naprawdę widzi to, co widzi. Skoro więc ślad istniał realnie, znaczyło to, że Potwór przybył tu w ciele... Zmaterializował się. A skoro tak...
Indianin sięgnął po swoją dmuchawkę. O polowaniu na duchy nie wiedział nic, ale w kwestii polowań na istoty z ciała był ekspertem najwyższej klasy. Potem wyjął jedną z zatrutych strzałek.
Twarz miał wymalowaną na czarno – jak każdy myśliwy na łowach. Ale poza byciem zwykłym myśliwym przybył tu także jako wojownik. Wyszedł poza granice terytoriów plemiennych i od wczoraj deptał po obcej ziemi. Może wrogiej?
W takiej sytuacji lepiej być przygotowanym. Dlatego zabrał dwa zestawy strzałek – zwykłe: na zwierzęta, i te bardziej zatrute: na ludzi.
Raz jeszcze pochylił się nad dziwnym śladem i powąchał. Przypominał teraz dzikie zwierzę. Wokół ust miał wytatuowane kły – znak swego plemienia – a wokół nosa powbijane specjalne kolce, które miały imitować wąsy jaguara. Na fotografii wyglądałby egzotycznie. Tu, w sercu dżungli, wyglądał przerażająco.
Czarna twarz o świdrujących oczach, włosy wysmarowane rudą gliną, która tłumi zapach człowieka, a cała reszta ciała pokryta achiote – czerwonym mazidłem2, które płoszy moskity. Był prawie nagi. Jedyny strój stanowił cienki sznureczek, którym podwiązywał sobie pinga, tak, by sterczało do góry. Dzięki temu mógł biegać, nawet bardzo szybko, bez obawy, że pinga mu będzie zawadzać.
Decyzja została podjęta. Zdecydowanym uderzeniem pięści rozbił bryłę błota z odciśniętym śladem. Wybrał niewielki ułomek, wsadził go sobie do ust, przeżuł i połknął.–
Teraz mi nie uciekniesz. Jesteśmy związani – szepnął.
I ruszył tropem Potwora.
POTWÓR
Stał o kilka kroków przed Indianinem odwrócony do niego plecami. Robił coś w skupieniu. Ręce trzymał przy twarzy, tak jakby przymierzał się do strzału z dmuchawki. Ale żadnej dmuchawki nie było widać. Indianin zląkł się jeszcze bardziej. Wolał spotkania z dzikimi zwierzętami. Kły i pazury – to rozumiał, a Potwory strzelające z niewidzialnych dmuchawek, to zdecydowanie nie była jego dziedzina.
Starał się przestać myśleć – myśli go przerażały, a przerażenie dekoncentruje, męczy..., w końcu człowiekowi puszczają nerwy i zaczyna uciekać. Albo zamiera w bezruchu i staje się łatwym łupem.
Na polowaniu dużo skuteczniejszy od myślenia jest instynkt. Tropił Potwora, żeby go zabić. Przyszedł tu, żeby go zabić. Podkradł się bezszelestnie, żeby zabić. Stał w odległości jednego skoku, by zabić. Zabić. Zabić. Zabić. Zabić.
Sprawnym ruchem wyciągnął strzałkę, poślinił końcem języka, nie dotykając zatrutego ostrza, wsadził do dmuchawki, złożył się, nabrał powietrza i strzelił. Wszystko to trwało dwie sekundy i odbyło się bez najmniejszego dźwięku. Strzałka utkwiła w karku Potwora.
W tym momencie Potwór odwrócił się.
Jego twarz była nieludzko blada. Makabryczna.
***
Biały człowiek próbował sfotografować kolibra w locie, gdy nagle coś go puknęło w kark. Odwrócił się zaskoczony... i zmartwiał z przerażenia. Jego ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Skurcz strachu. Popłoch. Momentalnie zrobiło mu się gorąco, a w żyły buchnęła adrenalina. Chciał wymiotować.
Przed nim, o kilka kroków, stał Dziki. Wyglądał jak potwór w ludzkiej skórze. Nagie ciało, całe czerwone, jakby umazane krwią, a do tego czarna twarz, z tatuażem wokół ust i jakimiś kolcami powbijanymi koło nosa. I te przerażające czarne oczy wytrzeszczone wściekle. Indiański wojownik z dmuchawką wymierzoną w jego szyję, cały aż dygotał z chęci mordu.
W tym momencie biały człowiek poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Nogi zrobiły się drętwe. W głowie huczało. Przed oczami czarne płaty. Tracił czucie, tracił równowagę, tracił wzrok... Zaraz upadnie...
***
Potwór zachwiał się, ale nie upadł. Mimo że strzałka tkwiła przecież w jego karku. Nie upadł! Odwrócił się, a teraz patrzył Indianinowi w twarz. Rzeczywiście miał długi nos. I oczy jakby puste, jakby tam było niebo, a nie ciemność z wnętrza głowy. I ta jego skóra – taka biała, trupia... Kolor z zaświatów.
Pod Indianinem ugięły się nogi. Z przerażenia dygotał cały. Przecież to takie głupie, strzelać do Potwora zatrutą strzałką. Potwory nie umierają, nie zabijesz kogoś, kto pochodzi z Krainy Śmierci. Czemu o tym nie pomyślał wcześniej? I dlaczego takie myśli przychodzą człowiekowi do głowy dopiero wtedy, gdy jest już za późno?!!!
Indianin poddał się – upadł na twarz i czekał na śmierć.
***
Biały człowiek upadł na ziemię i stracił zmysły.
***
Indianin leżał nieruchomo i bał się jak nigdy dotąd.
Czekał....
...
...
I czekał...
...
...
Czekał...
...już trochę za długo.
Twarz ukrył w błocie, ręce rozłożył szeroko na boki i prawie nie oddychał.
Potwór stał nad nim. A może klęczał? Indianin czuł jego zapach – trochę ludzki, ale dużo bardziej obcy niż ludzki – zapach, jakiego nie ma nigdzie w puszczy. Słyszał też jego oddech. Bardzo płytki i nierówny. Ludzie tak nie oddychają. No, może wtedy, gdy mają umrzeć. Taaak – to był oddech śmierci.
Ale Potwór go nie zabijał. Czekał na coś? Na co???
W końcu Indianin nie wytrzymał napięcia. Niech już będzie śmierć, niech nadejdzie ostatni ból, ale niech się wreszcie skończy strach. Wojownicy nie są przyzwyczajeni do leżenia w błocie i bania się. Coś w nim pękło, pojawiła się desperacja, determinacja, wola śmierci, a na końcu tego szeregu: Odwaga. Wystarczająco wielka, by stanąć twarzą w twarz z Potworem.
Zerwał się na równe nogi i...
Zaskoczony patrzył w pustkę. Potwora nie było. Zapadły ciemności, księżyc wciąż nie wschodził, ale przecież to nie przeszkadzało Indianinowi dobrze widzieć na kilka kroków przed sobą. Potwora nie było! Ale trwał tu jego zapach. I oddech... Wciąż słyszał, jak tamten lekko charczy. Wściekle... hrrh. Wrednie... hrrh. Cichutko..... hrrh. Z dołu!
Potwór leżał u jego stóp.
Leżał! Pokonany!!!
A może tylko udaje śmierć? Tylko po co by to robił?
W jego karku wciąż tkwiła czarna strzałka... Ale to przecież niemożliwe pokonać Potwora.
W takim razie to nie jest Potwór.
***
Potwór okazał się być człowiekiem. Człowiekiem z indiańskich Opowieści – Bladolicym, Długonosym...
Był dziwny. Nieludzki. Ale jednocześnie całkiem normalny. Indianin sprawdził to bardzo dokładnie. Wprawdzie ciało Bladolicego okrywały jakieś nieznane rodzaje skóry, ale kiedy się wsadziło ręce pod spód, to tam był zwyczajny mężczyzna, ze wszystkim, co mają normalni mężczyźni. Może tylko trochę bardziej włochaty3 – jego ciało porastało delikatne futro, szczególnie zabawne na rękach i na nogach. Przypominało mocno wyliniałą starą małpę.
Bladolicy żył. Nie powinien, ale żył. Strzałka utkwiła w czymś, co miał zawieszone na szyi. Pasek z... chyba z jakiejś elastycznej kory. Na końcu tego paska wisiało... coś. Indianin bał się tego dotykać. Rzeczy... nienormalne lepiej zostawić dla szamana.
To przy tym... czymś Bladolicy majstrował, kiedy w niego celowałem – pomyślał Indianin. – A strzałka nie przebiła się do wnętrza szyi, tylko lekko drasnęła skórę. Prawie cała trucizna została w pasku... kory. Dlatego Bladolicy żyje.
Ale to była bardzo mocna trucizna. Najlepsza. Nawet takie całkiem powierzchowne draśnięcie wystarczyło, żeby Bladolicego powalić. Teraz leżał na ziemi we własnej ślinie i moczu. Bezbronny. Umierający. Charczący.
– I to jest Wezwanie, na które miałem odpowiedzieć? – zapytał Indianin.
Pachamama mu nie odpowiedziała. Ale on i tak wiedział, co musi zrobić. Zarzucił sobie bezwładne ciało na plecy i ruszył w kierunku wioski.
– Teraz to już sprawa dla szamana – stęknął pod solidnym ciężarem.
Część 1
KSIĘGA SŁOŃCA
Los Llanos... Ani to step, ani sawanna... Rozległe, płaskie ziemie położone na wschód od Andów. Nieucywilizowane. Oficjalnie północna połowa Llanos należy do Wenezueli, południowa do Kolumbii. W praktyce jedynym władcą, który tu nad czymś panuje, jest dzika przyroda – cała reszta to przejściowi uzurpatorzy.
Los Llanos... Ostoja dzikiej zwierzyny. Królestwo kapibary i kajmana. A także ptaków, żółwi i żab. Ale przede wszystkim jest to raj dla owadów. Tu nigdy nie zapada cisza, kiedy milknie wszystko inne, nadal w tle słychać bezustanne, namolne, monotonne: bzzz. Los Llanos... Prawie doskonałe bezludzie. I ponaddoskonałe zachody słońca.
A ponadto:
Żar słoneczny.
Żar rozgrzanej ziemi.
Żar rozżarzonego powietrza. Żar dnia. Żar nocy.
Żar tropików. Nieustanny. Nieznośny. Przerażający. Żar. Żar. Żar.
***
Przejechałem Llanos wzdłuż i wszerz. O tym, jak było wzdłuż, opowiada „Gringo na końcu Orinoko". A jak było wszerz?
Posłuchajcie...
Część 2
KSIĘGA BŁOTA
Od dwudziestu lat tropię Indian. Takich, którzy ciągle jeszcze żyją po staremu. Przetrwało ich niewielu; ale wciąż jeszcze są – małe grupy ukryte w najbardziej niedostępnych rejonach puszczy. Bardzo daleko od świata, który zwykł sam siebie nazywać cywilizowanym. I najczęściej niechętne temu światu. Niekoniecznie od razu wrogie, ale zawsze, zawsze, zawsze nieufne... ostrożne... spięte... gotowe do skoku lub ucieczki.
Jak je odnaleźć? Jak wytropić? I jak przy tym nie dać się zastrzelić z dmuchawki? To trudna sztuka. Ale mam swoje sposoby.
Posłuchajcie...
Część 3
KSIĘGA MGŁY
Szaman to najbardziej wpływowa postać w indiańskiej wiosce. Jego słowo waży więcej niż decyzje wodza.
Z drugiej strony szaman stara się wodzowi nie wtrącać do rządzenia – ma dość własnych zajęć. Jest lekarzem, znachorem, zielarzem, mędrcem, który zna całą historię plemienia, autorytetem, który osądza zjawiska nowe, nieznane, niepokojące...
Jeśli wodza określić mianem Pierwszy, o szamanie trzeba by powiedzieć Ostatni. Jest on bowiem instancją, która zaczyna działać, gdy wszystkie inne osoby i sposoby zawiodły. A gdyby także szaman zawiódł, pozostaną ci już tylko instancje ponadludzkie.
To dlatego, gdy moje czółno przybija do brzegu w wiosce Dzikich, Indianie posyłają mi na spotkanie szamana. Jestem przecież zjawiskiem nowym, nieznanym i niepokojącym.
***
Nad Vaupés spotkałem ostatniego szamana plemienia Carapana. Ludzie go szanowali, bo umiał dobrze leczyć. I bali się go, bo gdyby tylko chciał... umiał zarazić.
Mówiono o nim po prostu „Czarownik" – nikt nigdy nigdzie nie ośmielił się nazywać go inaczej. Ja byłem z nim po imieniu.
Posłuchajcie...
Część 4
KSIĘGA DYMU
Dym – żywioł magiczny. Jest dobry-i-zły.
Osłania i maskuje, ale jednocześnie zdradza naszą obecność. Płoszy moskity, ale przyciąga drapieżniki. Jest zapowiedzią ogniska domowego, ciepła i bezpieczeństwa, ale także zwiastunem pożogi. Przedłuża żywotność mięsa, ale stanowi niebezpieczną materię, z której korzystają zmarli...
Dym – żywioł magiczny, dobry-i-zły...
Nieokiełznany.
Przed deszczem ochronisz się, stawiając dach, przed ogniem, korzystając z wody. Łatwo osłonić się przed wichrem, łatwo dać sobie radę z chłodem... Tylko dym nie daje nad sobą panować – jest nieokiełznany.
Chyba że trafi na szamana.
Posłuchajcie...
Część 5
KSIĘGA STRACHU
Strach bywa twórczy. Napędza wyobraźnię i mobilizuje ducha. To lepsze niż instynkt, który wspaniale uruchamia mięśnie i emocje, ale przy okazji całkowicie blokuje myśli.
Gdy pod wpływem instynktu zaczynasz uciekać, najprawdopodobniej nie pomyślisz, że twoja ucieczka jest zaproszeniem do pogoni. Uciekasz, unikając niebezpieczeństwa, a jednocześnie ciągniesz to niebezpieczeństwo za sobą. Widok twoich pięt wywołuje u ścigającego automatyczną reakcję: goń, goń, goń – tak działają instynkty.
Z kolei rozum może ci w podobnej sytuacji kazać stanąć w miejscu i odważnie spojrzeć śmierci w oczy – wbrew instynktowi. A śmierć tego nie lubi – natychmiast odwraca wzrok i zaczyna sobie szukać innej ofiary.
Instynkt nigdy by się na coś takiego nie poważył, bo rolą instynktu jest gnać – w pogoni czy w ucieczce – obojętne, ale gnać! Byle szybciej, dalej. Gnać ze strachu czy z żądzy krwi – obojętne. Z przerażenia czy pożądania – obojętne. Sygnały nadawane przez instynkt są proste – krótkie komendy: gnać, gnać, gnać; zabić, zabić, zabić; jeść, jeść, jeść; żyć, żyć, żyć...
Instynkt już taki jest i taki być musi, że wyzwala w tobie sprawnego i szybkiego tchórza1. Strach natomiast potrafi wyzwolić odwagę.
Dlatego warto się bać.
Część 6
KSIĘGA MAGII
Wypierani przez cywilizację, przenosili się coraz dalej w głąb Dzikich Ziem. Niewielu mieszkańcom Mitú udało się kiedykolwiek spotkać Dzikich, lecz drwale i myśliwi żyjący w puszczy czasami mieli okazję przelotnie ich ujrzeć.
Zdarzało się, że Dzicy znikali z tego rejonu na całe pokolenie lub dłużej, by później znów nagle się tam pojawić.
Niewidoczni.
O ich obecności świadczyły jedynie skrzyżowane włócznie wbite w ziemię tu i tam, zawsze na rzadko używanej ścieżce w dżungli.
Część 7
KSIĘGA SZEPTÓW
Rozmowa z użyciem słów to najmniej wydajna forma wymiany myśli – tak, jakby ktoś spisywał tekst z ekranu jednego komputera, by potem to wszystko wklepać ręcznie na inny komputer.
Potykamy się o kolory, zapachy, wrażenia dotykowe... Kulejemy, opowiadając o uczuciach, odczuciach, śpiewie ptaków1...
Wywracamy się zaplątani w sznurowadła słów, przy każdej próbie rozmowy o naszych emocjach...
A relacje kulinarne są jak spacer po polu minowym – prędzej czy później ktoś wpada na pomysł, że to smakowało jak kurczak.
Część 8
KSIĘGA POWROTU
Wyprawa nabiera sensu, kiedy się z niej powraca i zaczyna ją komuś opowiadać. Wcześniej jest tylko osobistym doświadczeniem wędrowca; na pewno rozwijającym, ale wszystko to marność, jeśli nie posłuży innym.
Wielu jest podróżników przeżywających rzeczy niezwykłe. Sycą się swymi osiągnięciami, chwalą wyczynem, brylują medalami, ale nie tworzą Opowieści. Możemy ich podziwiać – tylko tyle. Mało. Bo kiedy siadają w kręgu znajomych, by opowiadać, opowiadają o sobie – ich przygody, ich wspomnienia, ich wyprawy... Toną wśród zachwyconych achów i ochów, a daleki świat, który przedeptali, nie przybliża się do nas ani o krok. Przeciwnie – staje się jeszcze bardziej niedostępny i egzotyczny. A powinno być inaczej – tak jak bywało dawniej, gdy każdy powracający z wyprawy (odkrywczej, wojennej...) był winien Opowieść tym, którzy czekali.
***
Opowieści mają Moc. (Różnią się bardzo od pospolitej relacji na temat: „Co się z nami działo, kiedy nas nie było".) Zostawiają ślady na duszy słuchacza. Identyczne do tych, które powstałyby w tobie, gdybyś to przeżył na własnej skórze. Słuchając Opowieści, jesteś tam i wtedy, czujesz to, co czuli obecni tam i wtedy, a to, co usłyszałeś, nie trafi na strych wspomnień, lecz bezpośrednio w mięsień twoich przeżyć, w żyłę uczuć i do bagażu osobistych doświadczeń.
***
Opowieść „rusza z miejsca", gdy wędrowcowi udaje się jakoś wrócić do domu, usiąść naprzeciw kochających twarzy i otworzyć usta.
Bywają, niestety, i takie powroty, kiedy o żadnym siadaniu nie ma mowy, a usta przestały działać. Ludzie wracają zapakowani w skrzynie, czarne worki albo w takim stanie ogólnym, że przez jakiś czas nie siadają, nie mówią, nie patrzą, a jedzenie przyjmują przez rurkę. Wtedy na Opowieść trzeba trochę poczekać lub... No cóż – na kogo padło, na tego bęc.
Tak więc wyprawa nabiera sensu, gdy zamienia się w Opowieść, a początkiem Opowieści jest szczęśliwy koniec wyprawy.
Warto wspomnieć o czymś jeszcze: „szczęśliwy" niekoniecznie oznacza „radosny". Ale czasami oznacza.
Posłuchajcie...
ZWIDY
Siedzieliśmy nad brzegiem rzeki, mocząc pięty.
– Zostajesz? – spytał szaman.
– Odchodzę.
– Jeśli teraz odejdziesz, nie będzie tu dla ciebie powrotu.
– Wiem.
– Poprowadzę cię ścieżką-w-jedną-stronę, a kiedy wyjdziemy z Dzikich Ziem, zniknę razem z tą ścieżką i już nigdy nie odnajdziesz drogi.
– Wiem.
– Chociaż czasami możemy się spotykać. W twoich snach. Ale wtedy nie będziesz pewien, czy to naprawdę ja, czy tylko twój sen.
– Wiem.
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt