Wigilia wśród łowców głów
ROZDZIAŁ 1
Płonące opony
– Sorry, sir. Dalej nie możecie jechać. Proszę zawracać.
– Jak to? Przecież mamy już wbite do paszportów pieczątki wyjazdowe z Indii. Nie możemy się już tam cofnąć!
– I'm sorry, sir. Mam taki rozkaz od przełożonego. Nie możecie wjechać do Nepalu.
– Ale ty nie jesteś od wpuszczania do Nepalu! Pozwól nam jechać na ich granicę.
– Od wczoraj obcokrajowcy nie mogą przekraczać tej granicy. To ze względu na złą sytuację polityczną. Tam jest teraz bardzo niebezpiecznie. Musicie wracać.
Zapakowany w solidny strój motocyklowy firmy Modeka, znakomity w zimnych rejonach, pociłem się obficie. Nie spodziewałem się najmniejszych problemów, a tu od kilku minut musiałem gimnastykować się przed młodym hinduskim urzędnikiem służby bezpieczeństwa granicznego. Żar lał się z nieba, strużki potu spływały mi po plecach, a ubrany w brązowy mundur młodzieniec ze srogą miną międlił w dłoniach nasze paszporty. Jeszcze przed chwilą, jakieś sto metrów temu, inny urzędnik imigracyjny z uprzejmym uśmiechem ostemplował nam dokumenty, odnotowując wyjazd z Indii, i życzył szerokiej drogi. Wtedy nic nie zapowiadało kłopotów.
Przejście graniczne w Banbasie znałem już dobrze, przed trzema laty bez najmniejszego problemu przedostałem się tamtędy na motocyklu do Nepalu. W tym roku razem z moją towarzyszką podróży i życia – Dorotą – postanowiliśmy pojechać „na skróty", przez Nepal. Porwaliśmy się bowiem na motocyklową podróż przez całe północne Indie, z zachodnich rubieży Ladakhu i Kaszmiru aż po kresy wschodnie, leżące na granicy z Myanmarem, częściej nazywanym Birmą. Dowlekliśmy się w upale i kurzu do granicy, motocykl lśnił w słońcu, stojąc na pasie ziemi niczyjej, już po opuszczeniu Indii, a tu jakiś urzędas broni nam wjazdu do sąsiedniego kraju!
– Daj mi swojego przełożonego. Kogoś wyższego rangą. Z tobą nie będę rozmawiał! – powoływanie się na wyższe autorytety zawsze wiązało się z ryzykiem zablokowania lub – co gorsza – znieważenia żołnierza czy policjanta, jeśli to właśnie on reprezentował w danej chwili najwyższą władzę. Ale często było jedyną szansą na załatwienie sprawy urzędowej.
– OK, sir. Ale to nic nie da. To właśnie mój przełożony wydał rozkaz niewpuszczania obcokrajowców do Nepalu. Ze względu na ich bezpieczeństwo.
– Decyzję o wpuszczeniu nas do Nepalu podejmie nepalski urzędnik imigracyjny. A wy przecież służycie Indiom. I to bezpieczeństwa tego kraju macie strzec. Nie możecie nam zatem bronić wjazdu do innego kraju. My już opuściliśmy Indie! Dawaj swojego szefa! – pot kapiący już z rękawów dodatkowo wzmacniał moje rozdrażnienie.
Dorota stała z boku i nie do końca rozumiała, o co chodzi. Dobrze znała mój temperament i jej obawa, że mogę nas wpakować w kłopoty, nie była bezpodstawna. Wykorzystując resztkę panowania nad sobą, kazałem jej czekać. Służbista oddalił się w stronę niewielkiej, murowanej pakamery.
Skubaniec ma przynajmniej cień. I pewnie wiatrak. Z coraz większym trudem znosiłem przypiekanie słońcem, znajdującym się akurat w zenicie.
Po piętnastu minutach urzędnik wrócił z paszportami. Cisnął nimi o blat zakurzonego stolika, rozsiadł się na plastikowym krzesełku i wyraźnie napawał się niepewnością, którą bez trudu odczytał w naszych twarzach. Pewnie wyobrażał sobie, że jest hinduskim odpowiednikiem rzymskiego cesarza, trzymającym kciuk w poziomej pozycji, i że to od niego zależy nasz los.
– OK. Możecie jechać. Ale pamiętajcie: w Nepalu nie będziecie bezpieczni. Jedziecie na własne ryzyko – wyrzucił wreszcie z siebie. Kciuk powędrował do góry.
Wymamrotałem pod nosem niezbyt kulturalną podziękę, wilgotną dłonią zgarnąłem ze stolika nasze dokumenty i po chwili rozkoszowaliśmy się powiewem wiatru, jadąc polną dróżką w stronę nepalskiej granicy. Tam wszystko poszło jak z płatka. Nikt nie mówił nic o niebezpieczeństwie, a ja – nie chcąc poruszać drażliwych tematów – nie odzywałem się ani słowem. Nie pytałem również, czy wjazd na teren Nepalu pojazdem na obcej rejestracji wymaga jakichkolwiek formalności celnych. Podróżowanie nauczyło mnie niezadawania głupich pytań, na które niekoniecznie chciałem znać odpowiedź. Czasem nadgorliwość nie popłaca, choć wiąże się to też z pewnym ryzykiem. Pięćdziesiąt amerykańskich dolarów za dwie dwutygodniowe wizy nepalskie powędrowało do urzędniczej szuflady. Jeszcze tylko promienny, serdeczny uśmiech na drogę i wtoczyliśmy się na elegancki nepalski asfalt.
***
Północno-wschodnie stany Indii, zwane „Seven Sister States", niezmiernie rzadko znajdują się na trasie wypraw motocyklowych. Jeszcze do niedawna praktycznie niedostępne dla indywidualnego turysty, borykające się z napięciami etnicznymi, dążeniami niepodległościowymi i kiepskimi drogami, ale w zamian dające unikalną mieszankę etniczną, wspaniałe widoki, liczne świątynie, a przede wszystkim gościnnych mieszkańców – stanowiły idealny cel naszej najnowszej wyprawy. Otwarcie na świat zaledwie przed paroma laty dawało nam poczucie przecierania szlaku. Zorganizowany motocyklowy ruch turystyczny dopiero tu raczkuje i indywidualnych motocyklistów jest tu jeszcze bardzo niewielu.
Na daleką trasę, w górskie regiony, potrzebowaliśmy sprawnego motocykla. Naszą bazą, jak co roku, było Manali w stanie Himachal Pradesh. W tym roku rynek wtórny jakby przygasł. Nie mogliśmy znaleźć nic godnego uwagi ani w Manali, ani w okolicach. Po długich namysłach zdecydowaliśmy się na „nówkę" prosto z salonu.
W Indiach nie zawsze wystarczy odpowiednia suma, aby zrealizować swoje marzenia. Często pojawia się przeszkoda w postaci biurokracji. Ale i tu zawsze znajdzie się jakaś furtka prowadząca do celu.
Turysta przebywający w Indiach na podstawie wizy turystycznej może co prawda kupić wybrany pojazd, lecz nie może go na siebie zarejestrować. Stąd całe tabuny motocyklistów, przemierzających indyjskie szlaki na motocyklach nie wiadomo do kogo należących. Co prawda jakieś nazwisko znajduje się na jakimś dokumencie, ale niewielu ma pojęcie, czy posiada on jakąkolwiek wartość. Pojazd taki przechodzi z rąk do rąk, na dobrą sprawę nie do końca legalnie. Najczęściej nie jest też ubezpieczony. Ja już takie doświadczenie miałem za sobą. Byłem przekonany, że wszystko gra, ale tylko do momentu jakiegoś nieszczęścia. A o takie w Indiach, niestety, bardzo łatwo. Zdobyłem już odpowiednie doświadczenie, ale – co najważniejsze – nieco też zmądrzałem. Teraz zamarzył nam się motocykl zupełnie nowy, legalny, bez mglistej przeszłości i niepewnej historii mechanicznej.
Abyśmy mogli stać się posiadaczami „nówki", ktoś z rdzennych Hindusów musi nas wyręczyć zarówno w zakupie, jak i rejestracji motocykla. Potem trzeba tylko wypełnić kilka formularzy, spisać z właścicielem umowę o użyczenie, przybić u prawnika parę pieczątek, opłacić ubezpieczenie – i już można cieszyć się z jazdy na dziewiczym sprzęcie!
W Himachal Pradesh mieliśmy już kilku dobrych przyjaciół. Jeden z nich, Arshdeep Sharma, zgodził się nam pomóc. Dwa dni po wypowiedzeniu sakramentalnego słowa „tak" lśniący nowością Royal Enfield Bullet Standard 500 cc stał przed naszym domem w wiosce Vashisht, trzy kilometry od Manali. Z drżeniem rąk nacisnąłem elektryczny starter – zapalił od pierwszego dotknięcia i cicho, miarowo zamruczał. Najpiękniejsza melodia dla motocyklisty! Jakże odległe wydały mi się czasy, kiedy przed rokiem bezskutecznie kopaliśmy wajchę startową „Zielonego Osiołka" (był wyposażony tylko w kick-start). Skończyło się nabijanie siniaków na łydkach! Zero przekleństw, potu, trudu na wysokościach powyżej pięciu tysięcy metrów! Mianem „Zielonego Osiołka" ochrzciliśmy wtedy nasz motocykl Royal Enfield Electra 350, rocznik 2007, którym co prawda przejechaliśmy siedem tysięcy kilometrów, ale który okazał się nieco za słaby w Himalajach na dwie osoby plus solidny bagaż. No i poprzedni użytkownicy niezbyt chyba dbali o stan techniczny, co przysparzało nam licznych kłopotów. Teraz, mając nowiutki sprzęt, mogliśmy spokojnie porywać się na tak szaloną wyprawę.
Aby dostać się z zachodu na daleki wschód, należało pokonać kilkaset kilometrów przez stan Bihar. Alternatywę stanowiła trasa przez Nepal. Lepsza nawierzchnia, przyjemniejszy klimat, no i szansa na zobaczenie Katmandu pół roku po katastrofalnym trzęsieniu ziemi – to były argumenty przemawiające za wyborem tej właśnie drogi. Mając pierwszą przeszkodę za sobą, nie spodziewaliśmy się, że następna pojawi się już tego samego dnia, kilka godzin później.
– Spójrz, coś się pali! Tam, przed nami! – wykrzyczała mi do ucha Dorota.
Istotnie, kilkaset metrów z przodu gęsta, czarna smuga unosiła się wprost z jezdni.
– Na roboty drogowe i lanie asfaltu to nie wygląda – odkrzyknąłem do tyłu.
Na drodze stał tłum. Gęsty dym pochodził ze stosu opon, zajmującego całą jezdnię. Zwalniałem w miarę zbliżania się do barykady. Pomyślałem, że trzeba by całą sytuację uwiecznić na fotografiach, ale natychmiast zreflektowałem się, że to chyba niezbyt dobry pomysł.
Długi sznur autobusów zajmował całe pobocze. Połowa z nich straszyła powybijanymi szybami frontowymi. Zauważyłem, że wiele kół nie miało powietrza. Tłum był coraz bliżej. Młodzi mężczyźni, w większości z czerwonymi wstęgami zawiązanymi na głowach, ściskali w dłoniach maczety, pałki, kije, kamienie.
Oj, nie wygląda to za dobrze. Strach, przyczajony w głębi kasku, coraz mocniej dobijał się do głowy.
Miny demonstrantów nie wydawały się przyjazne. Zaciśnięte usta, przenikliwy wzrok i te wojownicze atrybuty w rękach – to nie mogło wróżyć nic dobrego. Nie mieliśmy już jednak wyjścia. Nie było zresztą innej drogi czy objazdu, a samo wycofanie się mogło wyglądać jak ucieczka, co w naturze dla łowców oznacza sygnał do ataku. Czuliśmy się jak para królików, wystawionych przed lufy szeregu myśliwych.
Powoli zbliżaliśmy się do czarnego ogniska.
– Tourists! We are tourists! Namasté, namasté – kłaniając się potencjalnym oprawcom, starałem się ubrać swoją facjatę w jak najbardziej przyjaźnie wyglądający wyraz. Zatrzymałem się na chwilę, złożyłem ręce w geście pozdrowienia i jeszcze raz skłoniłem okutą kaskiem SHOEI głowę.
Któryś z ważniejszych protestujących krzyknął coś w kierunku tłumu i tuż obok sterty płonącej gumy pojawiła się wąska szczelina. Akurat na szerokość naszego enfielda. Kłaniając się na lewo i prawo, jak papież podczas przejazdu w swoim papamobile, przecisnąłem się pomiędzy groźnymi spojrzeniami. Po chwili byliśmy już po drugiej stronie barykady. Nikt nie rzucał za nami kamieniami, nikt nie próbował drewnianym drągiem testować wytrzymałości kasków. Byliśmy bezpieczni. Przynajmniej na razie.
Przejazd przez zaporę dymną dał nam jednak niewiele. Kilkaset metrów dalej znajdował się most na rzece Karnali. Potężna konstrukcja, łącząca zachodni dystrykt Bardiya z dystryktem Kailali, chluba Nepalu, jedyna droga wiodąca na wschód, w stronę Katmandu, była zamknięta dla ruchu kołowego. Żadne płonące stosy nie były już potrzebne. Wystarczyła niewielka barykada z drutu kolczastego i szeroki na dwa metry pas rozbitych butelek. Byliśmy uziemieni.
– Nie mamy co kombinować. Za chwilę zajdzie słońce. To wioska Chisapani. Znam tu jedną zapchloną norę, spałem w niej przed trzema laty. Chodź, poszukamy. Może jej jeszcze pchły nie zjadły – w dość niewybredny sposób zachęcałem Dorotę.
Kamienną, wyboistą dróżką podjechałem pod „Dolphin Hotel". Nie zważałem na mało przychylne spojrzenia tubylców. Za to gospodarz tego siermiężnego kompleksu noclegowego, wietrząc świeży pieniądz, przywitał nas jowialnie.
– Pamiętam cię. Byłeś tu już wcześniej z synem. A to kto? Twoja żona? Nie macie co dziś czekać na przejazd, może otworzą dopiero w nocy. A na pewno wcześnie rano, kiedy wszyscy będą spali, będziecie mogli prześlizgnąć się przez most. Po drugiej stronie jest spokój – gadał bez przerwy, pomagając nam rozkulbaczyć motocykl.
– Dam wam ten sam pokój, co wtedy – próbował szpanować pamięcią. I chyba miał rację, bo po uchyleniu drewnianych wrót ukazał nam się obraz izby na tyle prymitywnej i rustykalnej, że bardziej nadawała się na atrakcję w skansenie niż na pokój sypialny.
– A co z moskitami? Wtedy mało nas nie zjadły.
– Nie ma moskitów! O, tu macie telewizor. A tu wam postawię wiatrak. No i jak, miło, prawda? Czujcie się jak u siebie w domu. Łazienka jest tam, za rogiem.
Czułem coraz większą rezerwę do przymilności gospodarza. Powody ku temu pojawiały się co chwila. Telewizor okazał się zepsutym monitorem od prehistorycznego komputera, z wybebeszonymi wnętrznościami. Obok tej atrapy, na maleńkim stoliczku, dla zmylenia potencjalnego klienta leżał pilot. Bez baterii.
Z zanikającym entuzjazmem udałem się do zachwalanej łazienki. Ponura izba, dzieląca blaszany dach z prowizoryczną kuchnią i zmywalnią garów jednocześnie, posiadała wylane betonem klepisko, kilka zardzewiałych gwoździ wbitych w starą deskę i urwaną rurkę, wystającą z glinianej ściany.
„Pamiątka po prysznicu" – pomyślałem, macając ostrą krawędź prowizorycznego hydrantu i rozglądając się jednocześnie za toaletą. Zamiast niej dostrzegłem dziurę w betonie, z nieodłączną blaszaną bańką po oleju, i plastikowy czerpak na wodę.
„No to mamy full wyposażenie! Ciekawy jestem miny Dorotki, jak to zobaczy. Chyba trochę przesadziłem z reklamowaniem tego przybytku jako idealnego miejsca na spędzenie pierwszej w jej życiu romantycznej nocy w Nepalu" – z pewną obawą, ale też i z nutką nadziei, pomyślałem o mojej współpasażerce.
Po wieczornym posiłku, podanym w prowizorycznej restauracji na dachu hotelu, wróciliśmy do pokoju. Spragniony odrobiny chłodniejszego powiewu, włączyłem wiatrak. I wtedy, zupełnie jak gdybym przyciągał złe moce, wyłączono w całej wiosce prąd. Tę jedną niedogodność zmuszony byłem właścicielowi noclegowni wybaczyć.
ROZDZIAŁ 6
Granica w środku państwa
W życiu zawsze jest coś za coś. Rzadko zdarza się, aby wszystko grało, szczęście dopisywało w każdej sytuacji, a łaski boże spowijały życie danej jednostki niewyczerpalnie. Tak też działo się w naszej podróży. Ledwie skończyły się problemy z paliwem, powróciła fatalnej jakości indyjska nawierzchnia. Obfitość paliwa z tej strony szlabanu i niedobór z drugiej spowodowały takie korki, że utknęliśmy w zlepku ciężarówek, autobusów i ryksiarzy na dobre pół godziny. Spaliny, kurz, pot i hałas – to była cena za spokój motocyklowego baku. Nerwy opuściły nas na dobre siedem kilometrów od granicy, gdzie na indyjskiej stacji benzynowej zobaczyliśmy już znacznie mniejsze zbiorowisko chętnych na paliwo.
Ostatniej nocy, odpędzając napierające na naszą skórę moskity, oglądałem po raz kolejny mapę. Do Siliguri, głównego węzła komunikacyjnego w tych stronach, pozostawało zaledwie trzydzieści pięć kilometrów. Dalej na wschód prowadziła Assam Road. To tam mieściło się Siedem Siostrzyczek. Taką bowiem nazwą – Seven Sisters States – określane są stany północno-wschodnie: Asam, Meghalaya, Arunachal Pradesh, Nagaland, Manipur, Tripura i Mizoram, graficznie zupełnie niepasujące, jakby sztucznie doklejone do sercowatego kształtu Indii. W 1947 roku mapa Indii uległa licznym zmianom. Bengal rozpadł się na dwa terytoria – zachodnia część została wcielona do Indii, z części wschodniej zaś powstał Bengal Wschodni, w 1971 roku przekształcony w Bangladesz. Utworzono tzw. korytarz Siliguri, zwany też Szyją Kurczaka. Ten wąski pasek łączy główne terytorium Indii z Siedmioma Siostrzanymi Stanami. To był cel naszej eskapady. Na wschód od Siliguri, lecz w stronę dalekiej północy, przez słynny Darjeeling – wiodła trasa dużo bardziej interesująca niż płaska autostrada Asamu. Tam znajdował się Sikkim, nazywany też Ósmą Siostrą. To w tym kierunku nas ciągnęło, choć oznaczało to znaczne odbicie z trasy.
Sikkim odwiedziłem już raz, przed dwunastoma laty. Ale była to typowa podróż lokalnymi środkami transportu, pozbawiona emocji motocyklisty. Wtedy jeszcze nie marzyłem, że kiedykolwiek odważę się dosiąść dwukołowca. Teraz, z doświadczeniem motocyklowego himalaisty, grzechem byłoby odpuścić sobie przyjemność spojrzenia na szczyt Kanczendzongi z perspektywy siodełka. Aby tam dojechać, należało najpierw dostać się do Darjeelingu.
Już sam dojazd do tego miasta dał nam przedsmak tego, co może dziać się dalej. Kierując się wskazówkami z Internetu, wjechaliśmy na osławioną NH-55, zwaną też Hill Cart Road. Nie doczytałem jednak, że droga ta po tegorocznych osunięciach ziemi nie jest w całości przejezdna, a na chętnych do jej pokonania czeka kilka objazdów. Jeden z odcinków zaś, tuż przed Kurseongiem, jest zamknięty dla ruchu kołowego już od pięciu lat!
Dziwiłem się trochę, że piękna Hill Cart Road, przez kilkadziesiąt kilometrów biegnąca niemal wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, jest tak pusta. Kilkanaście motocykli, kilka samochodów, ani jednego autobusu! Prawda wyszła na jaw, kiedy niemal wpadliśmy na kawałek deski, przymocowany do metalowego pręta, wbitego w środek mocno wybrakowanej jezdni. Napis na desce głosił: OBJAZD. Nie do końca wierzyłem własnym oczom.
Objazd? Którędy? Tą ścieżynką? Pod taką górę? – zadawałem sobie w myślach głupie pytania.
Istotnie – wąska asfaltowa ścieżka prowadziła bardzo stromo pod górę. Nie było czasu do namysłu. Ani możliwości odwrotu. Dzięki takim utrudnieniom mogliśmy poznać kilka dróg zastępczych, które okazały się znakomitym testem nie tylko dla moich kwalifikacji jeździeckich i umiejętności orientacji w terenie, ale też zdolności naszego dwuosobowego teamu do koordynacji i wspólnego pokonywania szalonych stromych podjazdów. Sześćdziesięciokilogramowy bagaż, umieszczony na rufie enfielda, plus siedząca za moimi plecami Dorota zdecydowanie przesuwały środek ciężkości do tyłu. Na podjazdach musieliśmy się więc mocno pochylać do przodu. Kładłem się całym ciałem na kierownicę, a i tak przednie koło podrywało się do góry nawet przy delikatnym dodaniu gazu. Było to dużo niebezpieczniejsze niż wąziutka dróżka, czasami niemal ocierająca się o klamki drzwi wejściowych domostw. Miałem wrażenie, że przeciskamy się wąskim korytarzem pomiędzy kuchnią a sypialnią. Nie mogłem zwolnić ani na sekundę, bo jak na złość osady budowane były na jak największym spadku, więc zwalniając, czy nie daj Boże zatrzymując się, ryzykowałem zamurowanie naszego zespołu w dużym przechyle i niemożność ponownego wystartowania. Droga zastępcza wystarczała na szerokość niewielkiego samochodu. Nie dopuszczałem do siebie myśli, co będzie, jeśli nadjedzie ktoś z naprzeciwka!
Nie wiedziałem jeszcze, że to była tylko rozgrzewka przed tym, co nas miało czekać wkrótce.
***
Sikkim. Wciśnięty pomiędzy górskie szczyty, z rozległymi dolinami, poprzecinanymi swobodnie płynącymi strumieniami, nie tylko stanowi ucztę dla oczu, ale też podnosi poziom adrenaliny każdego motocyklisty. Pozbawiony być może ladakhowskiego majestatu, surowości i skojarzeń z powierzchnią Księżyca, rekompensuje to wszechobecną zielonością, bogactwem roślinności i krętymi, rzadko kiedy poziomymi drogami. Ze względu na niewielką powierzchnię – zaledwie siedem tysięcy dziewięćdziesiąt sześć kilometrów kwadratowych i rozpiętość sto dwanaście na sześćdziesiąt cztery kilometry – jest idealnym miejscem na motocyklową włóczęgę. Nie należy jednak tych mizernych rozmiarów lekceważyć; drogi są kiepskiej jakości, a ruch na nich czasami zdecydowanie zauważalny.
Niewielki terytorialnie Sikkim, królestwo buddyjskie, w swojej historii rozrywany był pomiędzy Nepalem, Chinami i Bhutanem. Niezadowolone z rządów swojego ostatniego króla, Palden Thondup Namgyala, społeczeństwo Sikkimu coraz bardziej się burzyło. Protesty i zamieszki pod pałacem królewskim w 1973 roku stały się bezpośrednim powodem do bezprecedensowej rezygnacji ze swojej niepodległości i wystąpienia o protektorat sąsiedniego mocarstwa. W 1975 roku premier Sikkimu zwrócił się do Parlamentu Indyjskiego, aby włączył jego kraj do Indii. Zaraz po tym Indian Army wkroczyła na teren pałacu królewskiego i rozbroiła gwardię pałacową. Władza królewska zawisła na włosku. Zarządzono referendum, w którym niemal wszyscy wyborcy wsparli obalenie monarchii i opowiedzieli się za unią z Indiami. Szesnastego maja 1975 roku Sikkim stał się oficjalnie dwudziestym drugim stanem indyjskim. Posunięcie było krytykowane jako bezprawna aneksja suwerennego państwa, lecz stała obecność wojska indyjskiego utrzymuje status quo w mocy od czterdziestu lat. Skutkuje to nieco innym niż w pozostałej części Indii traktowaniem tego obszaru. Trochę na podobieństwo Tybetu, leżącego formalnie na terenie Chin, lecz zachowującego odrębność administracyjną.
Wjazd do Sikkimu objęty jest pewnymi restrykcjami, bardziej natury formalnej niż politycznej. Dwutygodniowa przepustka jest bowiem wydawana za darmo, w ciągu kilkunastu minut, w biurze w Darjeelingu. Można też otrzymać ją w jednym z punktów kontrolnych na granicy z Sikkimem. Dla obcokrajowców są to dwa miejsca: Rangpo, jeśli chce się wjechać do Północnego i Wschodniego Dystryktu, oraz Malli, przy wjeździe do Południowego i Zachodniego Dystryktu. Istnieje wiele biur rozrzuconych po różnych miejscach Indii, upoważnionych do wydawania pozwoleń. Cała ta biurokratyczna machina jest dość złożona i zróżnicowana, w zależności od tego, kto i dokąd chce jechać. Wjazd do niektórych regionów wymaga specjalnych przepustek. Terytorium Dystryktu Północnego mogą odwiedzić tylko grupy składające się z co najmniej czterech osób, prowadzone dodatkowo przez licencjonowanego przewodnika. Dotarcie do jednego jeziora jest możliwe z podstawowym pozwoleniem, do sąsiedniego zaś – zakazane absolutnie!
Obcokrajowcy mogą uzyskać pozwolenie jedynie na piętnaście dni. Jeśli jednak któremuś z nich tak się spodoba w Sikkimie, że to dla niego za mało, może przedłużyć pozwolenie na pobyt na kolejne trzydzieści dni, ale w dwóch piętnastodniowych interwałach. Za to po opuszczeniu terytorium Sikkimu trzeba czekać trzy miesiące, zanim ponownie można wystąpić o zgodę na wjazd na jego terytorium. Innego rodzaju pozwolenia wymagane są dla obywateli Indii, inne dla reszty świata. Ale i ta reszta podzielona jest na kilka kategorii! I tak podróżni z Chin, Myanmaru, Pakistanu i Bangladeszu dostaną kwity dopiero po zgodzie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z siedzibą w Delhi. Dyplomaci, przedstawiciele ONZ i innych organizacji międzynarodowych potrzebują akceptacji Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Za to obywatele Nepalu i Bhutanu mogą wjeżdżać do Sikkimu jak na swoje podwórko. Bez żadnych papierkowych ceregieli.
Hindusi to mistrzowie w wymyślaniu najprzeróżniejszych przeszkód i przepisów. Ich pomysłowość zdaje się nie mieć żadnych logicznych barier.
***
ROZDZIAŁ 12
Królestwo Słońca i Księżyca
Gęsta mgła opatulała całą ulicę. Było wpół do szóstej rano, a już tętniło uliczne życie. Tragarze ładowali potężne worki na dach sumo – furgonetki pełniącej tutaj rolę autobusu, taksówki i ciężarówki bagażowej jednocześnie. Grupka pasażerów, okutanych szczelnie w grube, wełniane koce, przyglądała się ich pracy. Kilku innych tragarzy grzało się przy prowizorycznym ognisku ze starych kartonów i nadających się do spalenia śmieci. Na pobliskim targu pierwsze przekupki rozkładały swój towar na plastikowych płachtach. Na kolorowych plandekach lądowały warzywa z przydomowych ogródków, poukładane w niewielkie kupki korzenie imbiru, słoje z marynowanymi pędami bambusa, maleńkie, gorzkie w smaku, pasiaste zielone kulki bakłażanów, miód w plastikowych butelkach po rumie, wiązki przeróżnych ziół, związane bambusową tasiemką. Za pół godziny targowisko będzie już pracować pełną parą, a do kobiet dołączą zawodowi sprzedawcy, kupujący swój towar od większych hurtowników. Domorośli łowcy dostarczą na betonowe wylewki pełniące rolę lad powiązane w pęczki świeżo złowione szczury, wijące się żółte, tłuste larwy jedwabnika, gniazda szerszeni z wystającymi łbami larw, różnego rodzaju karaluchy, koniki polne i inne insekty, ułożone w niewielkie piramidki. A na samej ulicy młode dziewczyny rozkładają płachty, na które wysypywane są całe sterty mandarynek z okolicznych ogrodów.
Nie zdążyliśmy jeszcze zmarznąć, kiedy maleńki ford zatrzymał się tuż przed nami. Zza zaparowanej od wewnątrz szyby wyjrzała znajoma twarz wczorajszego towarzysza pogawędki.
– Wsiadajcie. Przepraszam, że samochód jest taki mały i taki zakurzony – istotnie, cała karoseria pokryta była grubą warstwą ulicznego pyłu.
Po kilku minutach byliśmy już jak starzy znajomi. John Mathew chyba bardzo się przejął obraną przez siebie rolą naszego przewodnika, a zarazem krzewiciela apatańskiej kultury.
– Pomimo że moi rodzice pochodzą z południa Indii, z upalnego stanu Kerala, to tutaj, w Arunachal Pradesh, znalazłem swoje miejsce i swój dom. No i tu poznałem moją żonę, Yakang – zaśmiał się, ukazując równy rząd pięknych, białych zębów.
– Zanim zaczniecie rozglądać się po wioskach, podpatrywać ludzi i ich codzienne zajęcia, musicie coś wiedzieć o wierze, jaka od wieków panowała wśród Apatani. Nie była to specjalna religia, raczej system moralny, opierający się mocno na kontakcie z Naturą – John Mathew powoli wprowadzał nas w nieznany świat.
– Apatani to w większości wyznawcy wierzeń animistycznych. Wyznają kult Słońca i Księżyca. Słońce – Ayo Donyi – uznają za Matkę, a Księżyc – Atoh Polo – za Ojca Wszechrzeczy. Kiedy na domach zauważysz dużą czerwoną gwiazdę, oznacza to, że zamieszkują go chrześcijanie. Jeśli domostwo ozdobione jest białą flagą z czerwonym słoneczkiem – to znak, że wyznaje się tu religię Donyi – Polo. Mieszkańcy doliny Ziro uważają się za potomków wielkiego legendarnego Ojca – Abotani, który był pierwszą istotą ludzką na Ziemi.
– Oddawanie czci Słońcu nie jest żadną nowością. Za boga uznawali je ludzie rozrzuceni po kilku kontynentach, niemający ze sobą styczności. I każda społeczność tworzyła na ten temat swoją własną historię. Jak to wygląda u Apatani? Macie jakieś teorie, a raczej legendy? – ciągnąłem go za język.
– Według mitologii, przekazywanej ustnie z pokolenia na pokolenie, na początku cały Wszechświat oświetlany był przez dwa słońca. Istoty żywe nie miały możliwości wypoczynku ani snu. W końcu ludzie, zmęczeni taką sytuacją, postanowili jedno z nich zabić. Nie wiedzieli jednak, że ciała niebieskie są nieśmiertelne. Słońce zostało więc bardzo mocno zranione. Drugie – na znak protestu – przestało wschodzić. Cały wszechświat pogrążył się w ciemnościach. Ludzie przestali być szczęśliwi. Zaczęło brakować jedzenia, rośliny bez słońca przestały rosnąć, zwierzęta się nie rozmnażały. Coraz trudniej było utrzymać się przy życiu. Zwrócili się więc do pozostałej przy życiu gwiazdy, aby oświetliła Ziemię. Słońce postawiło jednak warunki. Aby odpokutować swoje okrucieństwo, ludzie od tej pory musieli składać ofiary w postaci żywych zwierząt. Odtąd oba słońca mogły świecić ponownie. Jednak to zranione nie miało siły wschodzić razem ze zdrowym, więc oba świeciły naprzemiennie. Zranione nie miało też już takiego blasku, więc kiedy wschodziło, Ziemię znowu otaczała ciemność. I tak – z poranionego słońca powstał Księżyc. Księżyc nigdy nie wyzdrowiał, raz świeci mocniej, pełnym blaskiem, innym razem zostaje z niego tylko cienki pasek. Ludzie składają wtedy ofiary, aby wrócił do pełni sił. Gdyby przestał oświetlać Ziemię, drugie słońce mogłoby pogrążyć się w żałobie i również przestać świecić. Wtedy cały świat zatopiłby się w ciemnościach i chaosie. Byłby to jego koniec. Dlatego tak ważne jest, aby obu ciałom niebieskim oddawać cześć, dbać o nie i dawać dowód swojego oddania poprzez modlitwy i składanie ofiar.
– Hmm... Takiej historii jeszcze nie słyszałem. Znasz więcej takich opowieści?
– Jak wspominałem, Słońce uważane jest za Matkę, a Księżyc za Ojca. W ciągu dnia matka zostaje w domu, opiekuje się dziećmi, a ojciec wyrusza na łowy, do lasu na polowanie albo w pole. Nie ma go wtedy w domu. Przez cały dzień najważniejszą osobą w domu jest więc matka. Kiedy ojciec wraca wieczorem do domu, zmęczona matka idzie spać. Słońce zachodzi, Księżyc wschodzi. I tak jest od początków dziejów. Dzień w dzień.
– Piękna metafora – rosła we mnie radość, że John Mathew nie tylko umożliwi nam dostęp do apatańskich zakamarków, ale też podzieli się z nami swoją wiedzą etniczną.
Do wioski Hari, do której zmierzaliśmy, z Hapoli było zaledwie sześć kilometrów. Kiepskie zawieszenie rozklekotanego forda niemiłosiernie miotało naszymi kośćmi na wyboistej, pełnej dziur drodze, która w momencie oddania do użytku nosiła miano asfaltowej. Zaparkowaliśmy pod drewnianą platformą, wspartą na betonowych słupkach. Wyglądała jak niewielka scena do wieczornych występów lokalnego Koła Gospodyń Wiejskich.
– Ta platforma to lapang. Najważniejsze miejsce w wiosce. Społeczność każdej wioski składa się z rodzin – klanów, a każdy klan ma swój własny lapang, a ten z kolei ma swoją nazwę, taką jak nazwisko rodowe klanu. Widzisz te grube deski, które tworzą podłogę?
ROZDZIAŁ 13
Ostatnie kołki w nosie
Ludzie ozdabiali swoje ciała od niepamiętnych czasów i pod każdą szerokością geograficzną. Malunki, tatuaże, kolczyki, kołeczki, spinki, przeróżne fryzury, pióra we włosach – z reguły miały służyć upiększaniu kobiet, ale w niektórych kulturach to mężczyźni tradycyjnie uchodzili za większych strojnisiów. Istnieje również zdobnictwo rytualne, charakterystyczne tylko dla określonych ceremonii i zarezerwowane dla wybranych grup społecznych, najczęściej tych wyższych.
Zwyczaj skaryfikacji ciała spotykany jest do dzisiaj, w niektórych społeczeństwach powoli zanika, w innych – choćby współczesnych, wysoko rozwiniętych – zjawisko to wręcz przybiera na sile i znaczeniu, stając się jednym z kanonów mody. Zastanawiające jest przy tym, jak bardzo zmieniało się znaczenie i ocena tatuażu na przestrzeni dziejów. W Polsce jeszcze do niedawna tatuowanie postrzegano jako znak przynależności do świata przestępczego, w tej chwili jest symbolem nowoczesności, a nawet elegancji. Pewnie po pewnym czasie zniknie, jak każda moda, jeśli nie jest wtopione w ugruntowaną, zaakceptowaną tradycję.
Są jednak społeczności, które za cel takich zabiegów kosmetycznych mają... trwałe okaleczenie, tak aby zminimalizować piękno twarzy. Tak jest również w przypadku kobiet Apatani. Ich kobiety uważane były za najpiękniejsze w całym regionie. Wyprawy mężczyzn z innych plemion, głównie Nishi, często organizowane były właśnie pod kątem zdobycia nowych kobiet. Aby zredukować to pożądanie, postanowiono tak „naznaczyć" niewiasty, żeby ich uroda nie przyśpieszała bicia serc intruzów z innych szczepów. Twarze kobiet zostały więc tatuażami... zeszpecone. Wzór tatuażu, zwanego tiipe, istotnie nie ma nic z artyzmu. Sina, pionowa kreska biegnie od czubka czoła, przez środek nosa, aż do podbródka. Do tatuowania używano zebranych w wiązkę kolców rośliny zwanej lobyo tiire. Tusz, znany jako chinyu, uzyskiwano, mieszając sadzę ze skrobią, pozyskaną z gotowanego ryżu. Często do takiej mikstury dodawano tłuszcz, zeskrobany z okopconego nad paleniskiem płata świńskiej skóry. Nakłuwana kolcami skóra zamieniała się w ranę, a krew mieszała się z tym specjalnym eliksirem. Powodowało to infekcję, która wzmacniała efekt całego zabiegu. Trwał on najczęściej cały dzień, był bardzo bolesny, a gojenie okaleczeń zajmowało ponad tydzień. W operacji tej, przeprowadzanej oczywiście bez żadnego znieczulenia, brało udział kilka kobiet. Jedna z nich siedziała na nogach ofiary, druga przygniatała jej klatkę piersiową, tak aby „artystka" miała wolne ręce i mogła bez problemu operować twarz. Po zakończeniu każdego etapu perforacji skóry mikstura chinyu była ponownie aplikowana na poranioną twarz. Kiedy ta ryżowo-sadzowa mieszanina już wyschła, tworząc jakby maseczkę kosmetyczną, nakładano na nią kolejny specyfik, hufi – olej uzyskany ze świńskiego łoju. Łagodził on podrażnienia, a także stanowił coś w rodzaju werniksu, gruntującego wytatuowany wzór. Hufi nakładany był na twarz każdego wieczoru, przez kilka dni. Gdy nakłucia się w końcu zabliźniły, na twarzy pozostawał niebieski tatuaż.
Tatuowanie odbywało się tuż po pierwszej miesiączce. Dziewczynki, pomimo niesamowitego bólu, były bardzo dumne z zabiegu. Oto mogły bowiem pokazać światu, że są już dojrzałymi kobietami! Był to też znak, że gotowe są do podjęcia życia seksualnego. Apatani byli bardzo liberalni w tej intymnej dziedzinie życia i swoboda seksualna, aż do momentu zamążpójścia, nie była niczym nagannym. W tym przypadku pierwsza miesiączka nie była nawet wymagana; pierwszych praktyk o zabarwieniu erotycznym mogły już doświadczać dziewczynki... ośmioletnie!
Równolegle z tatuowaniem twarzy przeprowadzano zabieg umieszczenia drewnianych krążków w obu skrzydełkach nosa. Krążki, zwane yaping hullo, wykonane były z kawałków trzciny, jaka rosła w dżungli. Ich oba końce wygładzano poprzez przypalanie, a następnie pocieranie o szorstką powierzchnię. Zyskiwały przez to nie tylko aksamitną gładkość, ale były też przez ogień sterylizowane. Zapewniało to aseptyczność nie tylko w momencie zakładania w dziurki w nozdrzach, ale także w trakcie jej wieloletniego użytkowania.
Ale co działo się ze skrzydełkami nosa, zanim yaping hullo trafiły tam na stałe?
Nacinano je, a następnie wkładano niewielki kołeczek, wykonany z bambusa lub rattanu. Następnego dnia zastępowano go nowym, nieco większym. A potem – jeszcze większym. W ten sposób otwór powoli powiększał się. Rany się zabliźniały i z czasem były gotowe na przyjęcie odpowiednio przygotowanych krążków – już na całe życie.
Aby dekoracja twarzy była kompletna, należało jeszcze przyozdobić uszy kobiety. Służyły do tego bambusowe pierścienie, zwane yaru hukho. Były one zakładane do kolejnej dziury, tym razem w płatkach usznych. Nad nią, w małżowinie usznej, robiono kolejne otworki – rutting, a te przyozdabiano dwoma lub trzema płaskimi mosiężnymi kółkami rutting yarang. Wytatuowana, ozdobiona kołeczkami w nosie i metalowymi kółkami w uszach, dziewczyna mogła już uchodzić za lokalną piękność.
Tatuaże nie były zarezerwowane tylko dla kobiet. Mężczyźni również dekorowali swoje twarze. W tym przypadku nie miały one nikogo przyciągać ani odstraszać – były jedynie ozdobami. Dodatkowo mężczyźni wiązali swoje długie włosy w piiding – misterny kok, umieszczony centralnie tuż nad czołem. Fryzurę taką mocowali, używając grubej bawełnianej nitki piiding dinso, a następnie wzbogacali dodatkowo dużą mosiężną szpilką piiding khotu. Ta dwunastocalowa szpilka wkładana była w kok poziomo. Ozdoba męska spotykana jest w dolinie Ziro do dziś.
Wiek XX przyniósł gwałtowne przemiany w społeczeństwie Apatani. Wraz z ustaniem wojen plemiennych, porwań kobiet i ożywieniem wymiany handlowej zaczęto powoli odchodzić od prastarych rytuałów. W 1970 roku całkowicie zaprzestano tatuowania twarzy i ozdabiania nosów kołeczkami. Jedynie dziurawienie uszu – jako ozdoba akceptowana na całym świecie – jest nadal popularne. Obecnie jedynie starsze kobiety z plemienia noszą te charakterystyczne znamiona historii. Mało tego; część z nich podjęła decyzję o usunięciu specyficznych ozdób.
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt