- Marco, uważaj!
Ostrzegawczy krzyk Antonia Lopeza rozległ się jak strzał w spokojnej kolumbijskiej selwie. Jego brat skoczył jak kot, uciekając przed niebezpieczeństwem. Szelest poruszających się liści mógł oznaczać wiele, tu, wśród gęstej roślinności Pena Blanca. Może była to żmija... albo coś jeszcze gorszego. Obaj instynktownie chwycili w ręce maczety i czekali. Szelest stawał się coraz głośniejszy... Aż w koncu ukazał się niewinny pancernik, tysiąc razy bardziej przestraszony niż ludzie.
- Łap go, Antonio! Szybko!... Krzyknął Marco. - Nie trafiło się nic dużego, to przynajmniej zjemy sobie na obiad tego zwierzaka!
I obaj ruszyli w pościg. Wyszli z domu ze swoimi starymi strzelbami, mając zamiar wytroić jelenia i zdobyć zapas mięsa, ale los bywa kapryśny. Pancernik podbiegł do jakiegoś głazu i zniknął pod nim. Dotarł do swojej jamy. Antonio włożył tam rękę i złapał zwierzaka za ogon wykrzykując radośnie:
- No chodź, mały, nic ci nie zrobimy, tylko cię zjemy!
Jego wysiłki zostały nagrodzone. Pancernik, który nie mógł się dłużej opierać, został wyciągnięty z jamy. Rozpaczliwie wierzgał przystosowanymi do kopania łapami, w których tkwił kawyk wygrzebany z ziemi. Był to dziwny kamyk o jaskrawozielonej barwie.
- Do diabła! Marco! - krzyknął Antonio. - Spójrz na te kamienie!
Słabe popołudniowe światło przefiltrowane przez liście zapalało nieoczekiwane błyski na zielonych okruchach...
- Tak jakby...
- Ranu boskie, a może to szmaragdy?...
Zapomnieli o pancerniku, który uciekł przerażony, nie podejrzewając nawet, jaką cenę zapłacił za wolność.