Dalej od Buenos
Wysiadam w El Chaltén i od razu udaję się do centrum dyrekcji parku. Mam dziś szczęście. Warto zatem je wykorzystać.
– Jestem z Polski – zaczynam rozmowę z uroczą panią strażnik...
– He? Cóż w związku z tym?
– No... Od lat marzyłem o tym szczycie... – uśmiecham się najpiękniej jak umiem.
– Gratuluję. Masz nie lada szczeście. Do środy ma być widoczny.
To rzadkość. Z reguły Cerro Torre widać tylko przez cztery, pieć dni w miesiącu.
– Tak. Ale mi zależy na czymś jeszcze.
– Tak?... – jej oczy wydają się być zainteresowane.
– Tam jest taki linowy most, po którym można przedostać się na drugi brzeg. I dalej pod sam lodowiec spod ściany Cerro. Ojej, jakim byłbym szczęśliwym człowiekiem, gdyby...
– Nie, gringo – przerywa stanowczo pani strażnik. – To jest tylko dla grup z przewodnikiem idących na lodowiec.
– Perché?... – wymyka mi się po włosku.
– Oho, pan z Włoch? – podchodzi koleżanka strażniczki. – Mam dziadka z Perugii.
– Nie, jestem z Polski i bardzo chciałbym skorzystać z waszego mostu.
– A masz sprzęt? – kontynuuje nowo poznana Argentynka o włoskich korzeniach.
– Jasne – zręcznie ukrywam chwilowe zakłopotanie na twarzy wynikające z faktu, że pod pojęciem „sprzęt” mam na mysli jeden karabinek i półtorametrową pętlę.
– A doświadczenie?
– Ma się rozumieć!
– Czarno to widzę, przyznam szczerze – ściąga mnie na dół, gdy już unoszę się ponad podłogą, wielbiąc swoją wielkość i zaradność.
– Ale tak bardzo mi zależy... Od dzieciństwa marzyłem o tej ścianie. Przyjechałem tutaj specjalnie dla niej – próbuję streścic możliwie najpiękniej mój życiorys.
– Poczekaj tu chwilkę. Muszę do kogoś zadzwonić – na te słowa nadzieja przypomina o swoim istnieniu. I o tym, że przecież dziś 12 stycznia – mój szczęśliwy dzień.
Po chwili oczekiwania mam w ręku upragniony świstek. Pozwolenie na jutrzejszą przeprawę przez linowy most. A co sie z tym wiąże, na podejście jeszcze bliżej ściany Cerro Torres. Gdybym był dynamitem, z pewnoscią bym w tym momencie wybuchł.
Cel na dzisiaj: camping „Agostini” nad jeziorem Torres. To stąd udają się wyprawy śmiałków pragnących zdobyć szczyt najpiękniejszej góry świata. Pogoda wciąż prześliczna. Nastrój zakłócają jedynie wszędobylskie gzy. Są wielkie, a w dodatku atakują całymi stadami. Trudno. Jedynym rozwiązaniem jest ciągły marsz. Wystarczy
stanąć choćby na moment, a zaraz zaczyna się żer. Spoglądam przed siebie: Cerro wciąż bez ani jednej chmurki. Nie moge uwierzyć. Mijamy troszkę turystów i „turystów”. Jedna ze spotkanych dziewcząt idzie nawet w kostiumie kąpielowym. Dziś jednak nawet to nie jest w stanie wytrącić mnie z błogiego stanu wszechobecnej radości.
Jak najęty robię zdjęcia wdzięczacej sie ścianie Cerro Torre. Przede mną Ta Jedyna. Tak sobie myślę, że z nią jest trochę jak z uroczą, ale bardzo wstydliwą dziewczyną. Owszem, pokaże się, założywszy
uprzednio najpiękniejsze szaty, ale zrobi to tylko przed wybranymi i tylko raz na bardzo długi czas. Ech, te kobiety...
Przez to ciągłe robienie zdjeć nie zauważam leżacego pnia. Łup! Przez chwilę cały świat staje mi do góry nogami. Lecę! Instynkt nakazuje jedno: poświęcić kolano, byle tylko uchronić aparat, byle utrzymać go w górze. Kolano krwawi. Leże na ścieżce. Ale co z aparatem? Przez głowę przemykają najstraszniejsze scenariusze. Błagam! Nie dziś! Nie teraz!!! Okazuje się, że uszkodzeniu uległa jedynie osłonka obiektywu. Od tej pory będę musiał mu troszkę pomagać podczas wysuwania. Oddycham z ulga. Mogło byc gorzej.
Jakże cienka granica dzieli euforię od skrajnej rozpaczy...
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt