Rowerem
w stronę Indii
SPOTKANIE Z HIMALAJAMI
Gdzie się znajduje dusza roweru?
Wydaje się, że oczywiście w ramie. W końcu to ona bierze na siebie wszystkie te zadrapania. To ona kształtuje cały rower, to ona wiernie przyjmuje na siebie nowe siodełka, nowe bagażniki, nowe koła i inne drobiazgi.
A może dusza każdego roweru znajduje się w nas? W sposobie, w jaki na niego patrzymy, jak o niego dbamy i jak się z nim dogadujemy?
Są tacy, którzy traktują rower jak każdy inny przedmiot. Narzędzie. Coś bez historii.
Są i tacy, którzy traktują rower lepiej niż siebie samych. Dmuchają, chuchają i ochraniają. Nawet nadają mu niekiedy imię.
Są wreszcie i tacy, którzy są gdzieś pośrodku. Podchodzą do roweru z wielkim szacunkiem, niemal jak do żywej istoty. Żyjącej maszyny. Mechanicznego życia. Dobrego kumpla, z którym razem przez ten świat. Z górki i pod górkę. W deszczu i w spiekocie. Z wiatrem i pod wiatr.
Co jest takiego w rowerze, że aż tylu na nim jeździ?
I tak często samotnie?
I tak często, by się czegoś o sobie dowiedzieć?
Rower otwiera przed tobą nieznane horyzonty.
Swoją powolnością ukazuje ci obrazy, które z autobusu spoglądają na ciebie z prędkością mrugnięcia okiem. Umierają niezauważone, ukryte przez prędkość.
Swoją ciszą daje szansę wsłuchać się we własne myśli. We własny oddech. W śpiew ptaków, szum wody. Wszystko to, co ginie w natłoku hałasu.
Swoją otwartością ukazuje ci zapachy i odcienie powietrza. Zbliża do ciebie dobrych ludzi, gdy nie ukrywasz się w metalowej puszce samochodu.
Prosta, nieskomplikowana wolność dnia codziennego.
Wszystkie te jego wspaniałe cechy stają się jednak przekleństwem, gdy kochistańskie1 dzieci rzucają w ciebie kamieniami. Albo gdy ktoś cię opluje lub rzuci w ciebie pomidorem. Z sobie tylko znanych powodów.
Wjeżdżaliśmy uparcie na jakąś przełęcz. Morderczym skrótem do Karakorum Highway. Droga nie była może szczególnie stroma, jakieś 500 metrów w górę, ale bez asfaltu. Pokryta grubymi kamieniami. Niby „w remoncie”. Tylko co to za remont, gdy nie widać nawet jednej maszyny drogowej? Nawet jednego pracownika.
W Alpuri, w okolicach madrasy, otoczyła mnie grupka chłopców. Jakieś odzywki, śmiech i dziwne spojrzenia. Nie musiałem rozumieć języka mówionego, żeby zrozumieć, że się podpuszczają do czegoś głupiego. Czegoś, co będzie dotyczyło mnie. Pokazywali mnie sobie palcami i szeptali. I ten nieprzyjazny śmiech.
A droga wyjątkowo pod górę i tylko kamienie wielkości ludzkiej pięści. Żadnych szans no ucieczkę, no chyba że na dół, ale to odpadało. Nie dość, że tam, gdzieś w górze Ania drałowała w stronę przełęczy, to i zjazd tylko po to, by go później odpracowywać, nie miał sensu.
W powietrzu czuć było coś intensywnego i nieprzyjaznego. Dzikość w oczach tych chłopców doprowadzała mnie niemal do paniki. Po raz pierwszy od wyjazdu z domu czegoś się bałem.
Nagle z budynku szkoły wyszło kilku starszych. Coś krzyknęli w naszą stronę i… chłopcy rzucili się biegiem w stronę szkoły. Jeszcze tylko jakiś wybuch śmiechu, tupot klapków i wszystko się uspokoiło.
Jeden ze starszych machnął na pożegnanie ręką, krzyknął „Powodzenia!” A ja poczułem ściśnięty żołądek.
Rower otwiera przed tobą nieznane horyzonty.
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt